Na dworze grały świerszcze, tysiące świerszczy. Staunton pomyślał, że częstotliwością dźwięków wydawanych przez te owady można mierzyć temperaturę. Świerszcz termometrem. Czy to nie dziwne? Przyroda ma wiele tajemnic. Lemingi — z ich samobójczymi wędrówkami do morza. Zbiorowe szaleństwo? A może wiedzą coś, czego my nie wiemy?
Słuchał świerszczy i wpatrywał się w ciemność otulającą dom. Potem zwrócił się do kota.
— Kocie, dlaczego tamte zwierzęta się zabiły? Może ty też chcesz to zrobić? Może żyjesz tylko dlatego, że nie masz jak popełnić samobójstwa? Poczekaj chwilę, zaraz temu zaradzimy.
Poszedł do małego pokoiku na parterze, który służył za skład. Staunton trzymał tu wędki, buty gumowe, broń i amunicję. Chociaż latem w Wisconsin nie ma sezonu łowieckiego na zwierzynę wartą polowania, przywiózł ze sobą pistolet i karabin, żeby wprawiać się w strzelaniu do celu. Miał też fuzję nowego typu, którą chciał wypróbować.
Wziął pistolet S. & W. Special kalibru trzydzieści osiem i tekturową tarczę strzelecką. Postawił cel na podłodze w korytarzu i podszedł do fotela. Odbezpieczył broń. Kot podniósł głowę, słysząc nagły trzask.
— Spróbujemy, Kocie. Jeśli chcesz stąd wyjść, żeby się zabić, zaoszczędzę ci kłopotu. Jeżeli mnie rozumiesz i życzysz sobie, żebym cię zastrzelił, podejdź tam i usiądź przed tarczą. To wystarczy.
Przez moment kot mrugał sennie, a potem położył głowę i zasnął na powrót albo udawał, że śpi.
Doktor odetchnął. Nie spodziewał się innej reakcji. Jeśli to był… raczej jeśli to nie był kot, naraziłby się na zdekonspirowanie. Zresztą i tak by go nie zastrzelił. Tym bardziej że zapomniał naładować broń.
Odniósł pistolet i tarczę na miejsce i poszedł do kuchni. Postanowił napić się jeszcze piwa, zjeść coś i położyć się spać.
Odgłos otwieranych drzwi lodówki zwabił kota. Rozpoznał dźwięk znany mu z kuchni Kramerów. Nie prosił. Siedział wyczekująco. Może dostanie jakieś resztki.
Staunton wyjął kilka plasterków wątrobianej; jeden rzucił kotu, a resztę zużył do kanapki. Otworzył puszkę piwa i podszedł do stołu. Kot skończył jeść i wrócił do bawialni. Fizyk dał mu do zrozumienia, że więcej nie dostanie. Zresztą zwierzę nie było głodne. Miało tylko ochotę na coś innego niż zwykle.
Staunton wziął latarkę, zanim wyłączył światło. Oświetlał sobie drogę do sypialni, tak jak pierwszej nocy, gdy kot pojawił się w domu. Tym razem jednak powód był inny — nie chciał po ciemku nadepnąć zwierzaka. Kot mógł nie wiedzieć, że ludzie w nocy nie widzą.
Następnego dnia, w piątek, nie wydarzyło się nic godnego uwagi. Doktor jak zwykle pojechał do miasta. Nie było dla niego poczty, zakupów tego dnia nie robił. Wpadł do redakcji, żeby przeprosić za wycofanie ogłoszenia i porozmawiać z Edem Hollisem. Chciał wiedzieć, czy nie zaszło od wczoraj coś ważnego. Dowiedział się, że Garnerowie znaleźli kupca na swoje gospodarstwo i planowali przeprowadzkę, prawdopodobnie do Kalifornii. Gus Hoffman, ojciec Tommy’ego, dał ogłoszenie do gazety, że sprzedaje farmę.
— Domyślam się — rzekł Hollis — że Charlotte jest w ciąży. Dlatego Garnerowie zdecydowali się przeprowadzić.
— Lepiej nie rób takich przypuszczeń w gazecie. Hollis popatrzył na Stauntona z taką pogardą, że ten zaczął go przepraszać.
— Ale dlaczego Gus Hoffman także się wyprowadza? — zastanawiał się głośno redaktor. Skandal, niewielki zresztą, nie powinien go po śmierci Tommy’ego dotknąć.
— Bałwan z ciebie, Ed. Hoffman przykleił się teraz do Garnerów. Nie ma żony ani dziecka, lecz w drodze jest wnuczek albo wnuczka. Z prawego łoża czy nie, ale to jego krew i wystarczy, żeby zwariować na punkcie takiego berbecia.
— Rzeczywiście, do diabła. Że też o tym nie pomyślałem. Pewnie namówił Garnerów na wspólne kupno odpowiednio dużego gospodarstwa. Charlotte będzie bardzo młodą wdową o nazwisku Hoffman, a Gus zostanie jej teściem. Dziecko też będzie nosiło nazwisko Gusa i stary będzie miał dla kogo żyć.
Staunton miał niewiele spraw do załatwienia w mieście, toteż wrócił całkiem wcześnie i postanowił spędzić resztę popołudnia, łowiąc ryby. Będzie to jego pierwsza wędkarska wyprawa, od kiedy przejechał psa i zaczął się zajmować okolicznościami śmierci Tommy’ego.
Miło mu było zauważyć, że kot zdecydował się pozostać, a przynajmniej — choć doktor za każdym razem podejmował środki ostrożności — nie usiłował wydostać się na zewnątrz. Wyraźnie zaczynał się aklimatyzować.
A może tak było, bo zwierzę rozumiało wszystko, co się do niego mówiło, i wiedziało, że ma obiecaną wolność w poniedziałek? Odsunął od siebie tę myśl i skoncentrował się na przyjemnościach wędrówki nad strumień i zarzucania wędki na pstrągi.
Jak na tę porę dnia połów był całkiem dobry. W ciągu godziny miał w siatce pięć pstrągów średniej wielkości. Poza tym radość sprawiała mu sama czynność łowienia.
Złowił więcej, niż mógł zjeść w ciągu dwóch dni, nawet z pomocą kota. Świeże pstrągi są znacznie smaczniejsze niż przechowywane, nawet krótko, w lodówce.
Po powrocie oczyścił i usmażył trzy ryby. Zjadł dwie. Z trzecią kot rozprawił się tak chciwie, że aż rozbawił Stauntona.
— Kocie, jeśli chcesz, możesz to uznać za łapówkę. Jeżeli zostaniesz ze mną, obiecuję ci pstrągi co trzy dni.
W poniedziałek przy śniadaniu myślał o decyzji wypuszczenia kota. Ciekawe, czy po kilku godzinach przebywania na wolności wróci o ustalonej porze karmienia. W każdym razie nie będzie go dłużej przetrzymywał. Postanowił jednak uściślić i udoskonalić plan. Miał świetną lornetkę. Jak tylko wypuści kota, pójdzie z nią na piętro, skąd będzie go śledzić na odległość. Jeśli pobiegnie do farmy Kramerów — prawdopodobnie odejdzie na zawsze, jeśli zaś w innym kierunku — może wrócić. Gdyby natomiast włóczył się po podwórku i wokół domu, to niechybny znak, że się zadomowił.
Na dworze zaczęło mżyć. Zastanawiał się, czy spadnie deszcz. Jeśli tak, to zwierzę może w ogóle nie zechcieć wyjść. Koty nie lubią wody. Ale mżawka trwała tylko kwadrans. Kiedy przeszła, ziemia była lekko wilgotna.
Dokładnie o dziesiątej poszedł do bawialni, minął kota leżącego na sofie i otworzył drzwi wejściowe.
— No, Kocie, chcesz na dwór?
Kot zrozumiał gesty, jeśli nie słowa, zeskoczył, przeciągnął się i powoli wymaszerował na zewnątrz.
Staunton szybko chwycił lornetkę i pobiegł na górę. Wyjrzał przez okno frontowej sypialni. Kot był w połowie podwórka. Szedł w kierunku drogi. Nie spieszył się, ale i nie marnował czasu. Posuwał się w tempie kota, który wie, dokąd idzie, ale ma jeszcze spory kawałek przed sobą.
Chyba wraca do Kramerów, pomyślał fizyk. Jeśli o to mu chodziło, to dobrze, że tak się stało. Nie tak łatwo znalazłby dla niego przed wyjazdem dom. Z pewnością nie zdobyłby się na porzucenie zwierzęcia. Musiałby je zatem zabrać ze sobą do Bostonu, a to byłby niemały kłopot.
Przy końcu szosy kot się zatrzymał. Odwrócił głowę i przyjrzał się domowi, który właśnie opuścił. Staunton natychmiast się cofnął od okna, ale nadal trzymał zwierzę w polu widzenia. Czy to spojrzenie w tył oznaczało niezdecydowanie? A może chciał sprawdzić, czy jest obserwowany? Mało prawdopodobne, żeby go zauważył.