Kot nie ruszał się z pół minuty. Zastanawiał się albo chciał się upewnić, czy ktoś go śledzi.
Potem ruszył, tym razem trochę szybciej. Nie w dół drogi — do Kramerów, ale na drugą stronę — do lasu. Zniknął z pola widzenia.
Staunton odłożył lornetkę i podrapał się w głowę. Właściwie było to całkiem zwyczajne, ale…
Przypomniał sobie mżawkę, która padała pół godziny temu. Dzięki niej będzie widać odciski łap. Można by pójść za tropem, jak długo się da, i sprawdzić, dokąd kot się udał. Tym bardziej że nie ma dzisiaj nic ważnego do zrobienia, a spacer przyjemnie wypełni mu wolny czas.
Wyszedł bez zwłoki. Zatrzymał się tylko po to, żeby włożyć kapelusz i przewiesić przez ramię płaszcz nieprzemakalny na wypadek, gdyby znów zaczęło padać. Kot zostawił czytelny trop na podwórku. Staunton dokładnie obejrzał ślady, żeby zapamiętać ich kształt i rozmiary. Nie chciał przez pomyłkę tropić innej zwierzyny.
W lesie było gorzej. Ślady nie odcisnęły się w trawie oraz pod drzewami, ponieważ deszcz nie przebił się przez liście i było tam sucho.
Poszło łatwiej, gdy zrozumiał, że kot przemieszczał się po linii prostej.
Staunton zaczął iść szybciej. Fragmenty terenu, gdzie ślady były nieczytelne, przemierzał, nie szukając tropu.
Uszedł już półtorej mili w głąb lasu, gdy trop się skończył na brzegu małego, wąskiego strumyczka. Czy kot go przeskoczył? Starał się odszukać ślad po drugiej stronie. Nie było go tam. Grunt po obu stronach wody był goły i wilgotny, a odciski kocich stóp widniały tylko na jednym brzegu. Widocznie kot nie przeskoczył strumyczka, bo dalszy ciąg tropu byłby równie wyraźny.
Staunton nie śmiał jeszcze wyciągnąć z tego faktu wniosków. Poszedł w dół strumyczka. Prąd był słaby.
Dwadzieścia kroków dalej zobaczył to, czego się obawiał od chwili, kiedy dotarł do strumyka.
W wodzie leżał, utopiony, szary kotek.
Samobójstwo było bardziej oczywiste niż w wypadku psa, który dostał się pod koła, sowy, która wleciała do domu przez szybę, myszy, która zaatakowała Tommy’ego Hoffmana, i tamtego pierwszego kota, który rzucił się na złego psa.
„To” mieszkało z nim kilka dni, odrzuciło jego propozycję z pistoletem, nie próbowało się zagłodzić lub spowodować śmierci w inny sposób.
Czekało, aż będzie mogło dokonać tego czynu nie obserwowane, głęboko w lesie. Gdyby nie zachował cienia podejrzenia i gdyby nie ta krótka mżawka, ciało kotka nigdy nie zostałoby odnalezione.
Czy „to” rozumiało każde słowo, które wypowiadał, i kiedy obiecał wypuścić kota dzisiejszego ranka, rozsądnie postanowiło poczekać trochę i nie dekonspirować się przedwczesnym zamachem na jego życie?
Ale samobójstwo nie było celem. Co zatem nim było?
Kot był kiedyś zwyczajnym kotem — prześledził jego historię. Pies był niegdyś normalnym psem, dopóki nie uciekł od właściciela, by wkrótce znaleźć śmierć pod kołami samochodu.
Czy owo „coś” używało zwierząt do jakichś tajemniczych celów, a potem uwalniało się od nich, skazując je na samobójstwo?
Co było w mózgu kota przez cały ten czas, kiedy z nim mieszkał?
A co z ludźmi — Tommym Hoffmanem i Siegfriedem Grossem? Czy coś się nimi posługiwało, kontrolowało ich umysły, używało ich do czynności zbyt trudnych dla zwierzęcego żywiciela, a potem kazało im się zabijać?
Ale co? I dlaczego?
Przypomniał sobie, jak głaskał kota i cieszył się z jego mruczenia. Co on naprawdę wtedy głaskał?
Wzdrygnął się. Lekka obawa, którą odczuł tej nocy, gdy kot się przed nim ukrywał, teraz zdała się niczym. Oparta była na szczypcie intuicji.
Wówczas tylko się domyślał. Teraz wiedział.
Ale co wiedział? Wiedział, że się boi.
Kawałkiem kija przyciągnął ciało kotka do brzegu. Podniósł je ostrożnie, owinął w stary koc i włożył do furgonetki. Czy zabrać je do laboratorium w Green Bay i poprosić o dokonanie sekcji? Nie podjął jeszcze decyzji. Co właściwie autopsja miałaby wykazać? Tym razem nie było przecież najmniejszego podejrzenia wścieklizny. Jeszcze pół godziny temu, gdy wychodził z domu, kot był zupełnie normalny.
W domu zapalił fajkę i myślał przez chwilę. Uświadomił sobie, co musi zrobić najpierw. Wziął koperty z kopiami zestawień faktograficznych, które dyktował pannie Talley, i pojechał do miasta. Powinien był wysłać je wcześniej. Teraz nada je, gdy tylko dopisze historię Kota i podyktuje listy.
Panny Talley nie było w domu. Na drzwiach wisiała kartka: „Wracam o trzeciej”. Była już pora na posiłek, pojechał więc do centrum, żeby coś zjeść. Potem zabijał czas w tawernie przy piwie. Mógł kilka razy włączyć się do konwersacji, ale nie miał na to ochoty. Z trudem zbierał myśli. Za dużo byłoby naraz do powiedzenia ludziom, z którymi nigdy przedtem nie rozmawiał. Do dyskusji pozostawała panna Talley.
Spojrzał na zegarek. Przyszedł trochę za wcześnie, ale już ją zastał.
Aż krzyknęła, kiedy zobaczyła jego twarz.
— Doktorze! Proszę wejść. Czy coś się stało? Dość ponuro pokiwał głową.
— Historia z kotem. Chciałbym to podyktować jako dodatek do wcześniejszej ewidencji, tej z ubiegłego tygodnia. Jeśli ma pani notatnik…
Panna Talley oczywiście miała. W miarę notowania jej oczy coraz bardziej błyszczały z ekscytacji. Opowiedział wszystko o kocie — od momentu, kiedy zauważyła go stenografistka, do chwili, gdy znalazł jego ciało w strumieniu. Wdał się w szczegóły. Całość zajęła mu ponad godzinę.
Panna Talley podniosła wzrok.
— Doktorze, oprócz wysłania listów musi pan zaraz pójść do szeryfa albo zawiadomić FBI. Trzeba coś zrobić na wypadek, gdyby lokalne władze nie potraktowały tego poważnie.
Staunton pokiwał głową.
— Mam zamiar to zrobić. Powiem pani, jakie mam plany, zanim wyjdę, ale najpierw chcę podyktować listy, które wyślę razem z opisem faktograficznym.
Dyktowanie trwało dłużej, niż się spodziewał. Była prawie piąta, gdy skończył.
— Jak pani sądzi, ile czasu zajmie przepisywanie?
— Kilka godzin, może cztery. Zacznę od razu. Niczego, nie zjem, dopóki nie skończę. Tymczasem pan może pójść do szeryfa i…
— Nie, poczekam na kopię. Dam mu do przeczytania, kiedy się spotkamy. Myślę, że wywrze to na nim większe wrażenie. Oprócz epizodu z szarym kotem nie ma tu dla niego nic nowego. Wolałbym więc, żeby to przeczytał, niż żebym musiał to opowiadać. Poza tym nie mogę pozwolić, aby pracowała pani cały wieczór nic nie jedząc albo marnowała czas na gotowanie. Proszę włożyć płaszcz. Zjemy razem w mieście. Potem panią odwiozę. Przepisze to pani na maszynie, a jutro rano porozmawiam z szeryfem i wyślę listy — lotniczą poleconą. Dzisiaj i tak byłoby za późno.
— Chyba tak, nawet gdyby pojechał pan do Green Bay. Ale nie boi się pan zostać w domu na noc? Wszystkie te historie zdarzyły się przecież przy drodze, przy której pan mieszka. No i ten kot — ostatni przypadek — w pańskim mieszkaniu!
Staunton uśmiechnął się.
— Nic mi się tej nocy nie stanie, panno Talley.
I nic mu się nie stało. Mózg był zajęty czym innym.
ROZDZIAŁ 17
Mózg, uwolniony wreszcie z denerwującego uwięzienia w ciele bezwartościowego na dłuższą metę kotka, znów był we własnej skorupie pod schodami na tyłach domu Grossów. Czuł odprężenie i satysfakcję z tego, czego dokonał. Zanim żywiciela utopił, zabrał go tak daleko w las, że jego ciało nigdy zapewne nie zostanie odnalezione. Staunton byłby zdziwiony, że kot nie wrócił do poprzednich właścicieli, ale nigdy się tego nie dowie, bo najbliższej nocy, w czasie snu, przestanie być Stauntonem. On go dopadnie.