A teraz ich syn nie żyje. Zginął w okolicznościach, które łatwo mogą się okazać samobójczymi.
Trzecie samobójstwo człowieka i znów powiązane z samobójstwem zwierzęcia!
Nagle Staunton przestał się bać. Poczuł chłodny spokój. Wiedział, co ma zrobić. I to szybko. Zmarnował już za wiele czasu.
„To” — czymkolwiek było — przekraczało możliwości i kompetencje szeryfa. To był materiał na śledztwo dla FBI i do badań dla najwybitniejszych naukowców. Owszem, porozmawia i z szeryfem, ale reszta odbędzie się ponad głowami lokalnych stróżów prawa, łącznie z policją stanową, choć tej ostatniej FBI użyje do przeprowadzenia rutynowych czynności śledztwa. Może uda mu się zainteresować armię? Szczęśliwie, z racji swoich prac przy programach satelitarnych i księżycowych, znał kilku wysokich oficerów kontrwywiadu i dwóch facetów z FBI. Co ważniejsze, oni znali jego na tyle dobrze, by nie uznać za wariata i poważnie rozważyć przedstawioną im relację, jakkolwiek nieprawdopodobnie by brzmiała.
Zacznie dzwonić do ludzi i nagłośni sprawę, kiedy tylko otrzyma teksty od panny Talley. Przedtem jednak musi jeszcze coś zrobić. Nie zajmie mu to więcej niż godzinę: przeprowadzi się z zagrożonej strefy.
Pomyślał o tym, idąc już do samochodu. Spakuje swoje rzeczy i załaduje je na furgonetkę. Potem zabierze maszynopisy od panny Talley i pojedzie prosto do Green Bay. Tam zainstaluje się w hotelu i zamówi rozmowy zamiejscowe. Jeśli mu się uda, agenci FBI i służby bezpieczeństwa będą w mieście przed końcem dnia. Tymczasem on postara się zdobyć jak najwięcej wiadomości o śmierci Jima Kramera i uzupełni zestawienia faktograficzne. Załatwi to z jakimś miejscowym stenografistą, chyba że panna Talley zechciałaby pojechać razem z nim i kontynuować dzieło. Chyba zechce.
Mózg stwierdził, że Stauntona nie ma w domu. Był tym trochę zdziwiony, fizyk bowiem rzadko wyjeżdżał do miasta o tak wczesnej porze. Nie poszedł na ryby ani na spacer, bo nie było jego furgonetki. Może zatem…
Zaczął sprawdzać. Wszystkie rzeczy doktora były na miejscu. Talerze w zlewie świadczyły, że jadł śniadanie. Musiał obudzić się wcześniej niż zwykle i dla jakichś powodów wyjechać zaraz do miasta. Nie ma się czym niepokoić. Wróci niebawem. Może zechce uciąć sobie drzemkę?
Wprawdzie spędził w tym domu kilka dni i nocy jako kot, był wtedy jednak pozbawiony zmysłu percepcji. Nie potrafił wówczas zajrzeć do zamkniętych pokoi i schowków ani przeczytać zamkniętych książek bądź listów w kopertach. Teraz uzupełniał owe luki.
Zapisał sobie w pamięci wszystkie szczegóły domostwa. To na użytek w przyszłości. Przebywając w Stauntonie jako żywicielu, nie będzie mógł używać swojego zmysłu postrzegania i uzależni się od względnie ograniczonych ludzkich organów zmysłów, a wszak pozostanie tu tydzień lub dwa tygodnie. Nie wiedział jeszcze dokładnie, jak długo. Podejmie decyzję, gdy przejrzy zawartość umysłu fizyka. Byłoby podejrzane, gdyby doktor nagle wyjechał, jeśli zamierzał pozostać tu do końca lata.
Poczuł wibrację, zanim samochód znalazł się w promieniu jego zmysłu postrzegania. Rozpoznał furgonetkę Stauntona. Fizyk był sam. Zegar kuchenny wskazywał dziesiątą.
Kiedy Staunton wszedł do domu, Mózg — by dopełnić oględzin okolicy — skoncentrował się na samochodzie. Nagle stwierdził, że coś się nie zgadza. Leżał tam, starannie owinięty w starą płachtę, trupek szarego kotka, jego przedostatniego żywiciela. Jak Staunton to odkrył? I dlaczego wozi ze sobą martwego kota? Czyżby tropił go w lesie? Na to wygląda, choć Mózg nigdy nie brał tej możliwości pod uwagę. Zadowolił się krótkim rzutem oka w stronę domu, żeby upewnić się, czy nikt za nim nie idzie. Oczywiście, to ten przelotny deszczyk spowodował, że zostawił wyraźne odciski łap i ułatwił fizykowi tropienie.
Nie szkodzi. Staunton jest w domu i wcześniej czy później pójdzie spać. Wtedy wszelkie podejrzenia stracą znaczenie.
Ale co on teraz robi? Wyjmuje dwie walizki ze składziku, niesie je na górę, wkłada do nich ubrania, żyletki i inne rzeczy z łazienki.
Pakuje się, żeby opuścić dom na stałe, dlatego zabiera wszystko.
Nie można do tego dopuścić. Trzeba go zatrzymać za wszelką cenę!
Staunton wyniósł walizki do furgonetki i wrócił do domu. Zrobił rundę po pokojach. Zamknął okna i upewnił się, że tylne drzwi są zatrzaśnięte. W kuchni zawahał się, czy wyłączyć dopływ prądu z generatora w piwnicy. Postanowił nie wyłączać — w lodówce jest jeszcze żywność, zepsułaby się za kilka dni. Wróci jeszcze do Bartlesville, chociaż nie sam, i zamieszka gdzie indziej, ale z pewnością pokaże ten dom prowadzącemu śledztwo. Może więc zostawić prąd włączony.
Pozostały jeszcze wędki, broń i amunicja w składziku. Posługując się siatką na ryby, przeniósł pudła z nabojami, potem resztę ekwipunku i załadował to wszystko na furgonetkę. Wrócił jeszcze po broń: pistolet, karabin i dubeltówkę. Włożył pistolet do kieszeni, a długą broń trzymał pod pachą, żeby mieć wolne ręce. Zamknął za sobą drzwi frontowe na klucz i poszedł do wozu.
Sięgał już do klamki drzwi samochodu, gdy zobaczył jelenia. Wspaniały samiec z rozrośniętym porożem stał, nie starając się ukryć, na skraju lasu, w miejscu, w którym zaczynała się droga. Pochylił łeb i zaczął grzebać kopytem, przygotowując się do szarży.
Staunton błyskawicznie wsiadł do kabiny i włączył silnik.
Miał nagłe przeczucie tego, co się zaraz stanie. Był tylko jeden sposób, żeby się przekonać, czy się nie myli. Włączył bieg i ruszył. Żeby się wydostać, musiał przejechać w odległości kilku stóp od jelenia. O ile ten go przepuści.
Rogacz wyraźnie nie miał tego zamiaru. Rozpoczął szarżę w chwili, gdy samochód ruszył. Staunton zahamował i nawet próbował zredukować siłę uderzenia, włączając wsteczny bieg. Nie starczyło czasu. Dwustufuntowy pocisk rąbnął w środek chłodnicy i w chwilę później zamienił się w dwieście funtów martwego jelenia — z rozbitą czaszką, złamanym karkiem i połamanym porożem. Stauntona od poważnego urazu kręgosłupa uratował tylko błyskawiczny rzut ciała na boczne siedzenie.
Silnik zgasł. Prawdopodobnie został uszkodzony, gdyż samochód, będąc na pierwszym biegu, pod wpływem uderzenia cofnął się około dwóch jardów. Staunton wyłączył stacyjkę. Nie próbował zapalić. Najpierw należałoby zaholować wóz do warsztatu i wyposażyć w nową chłodnicę. Nie zdziwiłby się, gdyby stwierdzono inne uszkodzenia.
Karabin był bezużyteczny. Miał za mały kaliber. Nawet z pistoletem i strzelbą nie wybrałby się pieszo do miasta lub choćby do sąsiadów, żeby zatelefonować. Po drodze czekałaby go pewnie seria ataków dokonywanych przez zwierzęta. Na polu, po jednej stronie drogi, były krowy i byki drzemiące w cieniu drzew. Po drugiej stronie, w niemal dziewiczej puszczy, jest więcej jeleni, może ze dwa niedźwiedzie i żbiki. Mogło być gorzej, gdyby wróg znalazł ludzkiego żywiciela. Co by zrobił, gdyby pani Kramer albo, powiedzmy, pani Gross wyszła na drogę z karabinem lub z dubeltówką i zaczęła do niego strzelać? Odstrzeliwać się? Nie potrafiłby wycelować do kobiety, nawet niepoczytalnej. Oczywiście, żadna z nich nie zrobiłaby tego, będąc w pełni władz umysłowych. Zresztą, bez względu na to, ile zwierząt i ludzi zabiłby po drodze, wreszcie coś albo ktoś położyłby go trupem. Wiedział, a raczej czuł, że ma do czynienia z jednym wrogiem, lecz ten wróg jest władny wysłać przeciw niemu nie kończący się łańcuch stworzeń. Nie upora się z nimi wszystkimi.