Выбрать главу

Było prawie południe. Stał przed oknem, marząc o tym, żeby oprzeć czoło o szybę. Nie odważył się jednak tego zrobić. Nagle usłyszał odgłos zbliżającego się samochodu.

Chwycił dubeltówkę i otworzył drzwi; sam pozostał w środku, gotów osłaniać szeryfa czy kogokolwiek innego przed atakiem.

Samochód skręcił w podwórze. Był to mały volkswagen panny Talley. Przyjechała sama.

Zaczął gwałtownie do niej machać, z nadzieją, że jeśli zawróci i szybko się oddali…

Zbliżała się. Nie patrzyła w jego stronę, ponieważ jej uwagę przyciągnął widok furgonetki i martwego jelenia, z którego leniwie podrywały się myszołowy, zmuszone do odlotu przez zbliżający się samochód. Wyłączyła silnik, zanim go zobaczyła.

— Panno Talley! Proszę zawracać i szybko jechać do miasta. Niech pani powiadomi policję i…

Nie było o czym mówić. Usłyszał odgłos kopyt. Wzdłuż drogi szarżował byk. Był oddalony zaledwie o sto stóp. Volkswagen stał w odległości dwudziestu. Nagle Staunton dostrzegł szansę, choć ryzykowną, na zwycięstwo. Jeśli zrani zwierzę, nie zabijając go, na przykład złamie mu nogę, wtedy wróg nie będzie mógł się uwolnić i znaleźć następnego żywiciela…

Krzycząc do panny Talley, żeby została w samochodzie, wybiegł i podniósł dubeltówkę. Jeśli mu się uda dobrze ocenić odległość i strzeli nisko, to może trafi w przednie nogi.

Celował dobrze, ale ze zdenerwowania strzelił trochę za wcześnie. Ładunek zranił byka, lecz nie wstrzymał jego szarży. Zwierzę ryknęło z wściekłością i zmieniło kierunek, biegnąc wprost na niego, zamiast w stronę samochodu. W tym momencie Staunton wystrzelił z drugiej lufy. Byk był o dziesięć stóp. Strzał okazał się śmiertelny. Z rozpędu zwierzę przetoczyło się jeszcze kilka kroków i upadło tuż przed fizykiem. Otworzył drzwi volkswagena.

— Szybko do domu, panno Talley. Mamy minutę, zanim spróbuje ponownie. Nie traćmy czasu.

Pobiegł razem z nią. Strzelba była pusta, naboje zostawił w domu. Przy drzwiach odwrócił się i spojrzał wokół oraz do góry. Jakiś duży ptak, nie myszołów, latał w pobliżu. Jeśli miał zamiar zaatakować, było już za późno. Staunton wszedł do środka i zamknął drzwi.

Ładując dubeltówkę, opowiedział jej szybko, co się działo od wczoraj.

— Och, doktorze, gdybym tylko nalegała… Dzwoniłam wczoraj po południu do szeryfa, ale nie chciał za bardzo uwierzyć, że ma pan kłopoty. Obiecał jednak, że przyjedzie. Udało mi się go złapać ponownie dziś rano. Tłumaczył się, że ma nowe ważne sprawy i będzie mógł tu przybyć dopiero jutro. Domyślam się, że uznał moje zaniepokojenie za wytwór wyobraźni. Nie spieszy mu się teraz.

— Jutro…

Staunton ponuro pokiwał głową.

— Nie wytrzymam tak długo bez snu. A jeśli się nie mylę, gdy tylko zasnę… Wolałbym, żeby pani tu nie przyjeżdżała. Teraz i pani jest w niebezpieczeństwie.

— Sądzi pan, że nie mamy szansy dotrzeć do mego samochodu? Siadłabym za kierownicą, a pan mógłby używać broni.

— Jest szansa, jedna na sto, panno Talley. Bo poza tym, że gdzie jest byk, tam muszą być i krowy, żeby nie wspomnieć o jeleniach w lesie, idę o zakład, iż duży ptak nurkujący z odpowiedniej wysokości przebije dach pani samochodu. Kiedy wyszła pani z domu? Czy sąsiedzi zauważą, gdy nie wróci pani na noc?

— O Boże, obawiam się, że nie. Ilekroć jadę do Green Bay do teatru, zostaję tam po przedstawieniu u siostrzenicy. Nikogo nie zdziwi moja nieobecność w domu. Sąsiedzi nie będą zaniepokojeni. Och! Gdybym wezwała policję stanową… Ale w ogóle o tym nie pomyślałam.

Staunton, zrezygnowany, machnął ręką.

— Proszę się o nic nie winić, panno Talley. To ja popełniłem pierwszy błąd. Dwa pierwsze błędy. Nie powinienem tu pozostawać po samobójstwie szarego kota, a wczorajszego ranka, gdy dowiedziałem się o śmierci Jima Kramera, mogłem darować sobie powrót tutaj po bagaże. Na tym wpadłem.

Westchnął.

— Napijmy się kawy. Piłem zimną, ale teraz, gdy mam do kogo otworzyć usta, zaryzykuję filiżankę gorącej. Nawet usiądę, kiedy będziemy rozmawiali. Może coś wymyślimy. Musimy coś wymyślić.

W kuchni pozwolił sobie oprzeć się o ścianę, podczas gdy panna Talley gotowała wodę na kawę. Mówił dużo, bo i miał dużo do powiedzenia.

— Obcy — rzekła stanowczo panna Talley, gdy wspomniał o wrogu. — Doktorze, dlaczego nie uznać, że walczymy z pozaziemską istotą inteligentną? Cóż innego mogłoby to być?

— Człowiek mutant z wrodzonymi lub nabytymi zdolnościami umysłowymi, o których nawet nam się nie śniło.

— Naprawdę pan w to wierzy?

— Nie, podobnie jak w jedyną inną możliwość: że to demon albo jakiś inny diabeł. Nie zawężałbym jednak pola widzenia. Dopóki się nie przekonam albo dopóki nie przegrani, mam zamiar nazywać go wrogiem. Nie przejmujmy się nomenklaturą, panno Talley. I tak mamy się czym martwić. Po pierwsze i najważniejsze: czy istnieje jakakolwiek szansa? Oczywiście, mogę się mylić, sądząc, że wróg trzyma mnie, a raczej nas, zapuszkowanych tutaj, póki nie usnę.

— Ma pan jakiś pomysł?

Powiedział jej, że zranienie zwierzęcia kontrolowanego przez wroga może im dać czas na ucieczkę.

— Ale to nie takie proste zranić dużego osobnika z dubeltówki tak, żeby nie zaatakował i nie zdołał się zabić. Należałoby złamać mu nogę, by go unieruchomić.

— Nie ma pan karabinu?

— Za mały kaliber. Jest ciągle w furgonetce. Nie warto ryzykować, żeby go przynieść. Byłby akurat, gdybym miał długie naboje karabinowe. Ale mam tylko krótkie, bo zamierzałem wprawiać się w strzelaniu do celu. Mam też pistolet, lecz nie jestem aż tak dobrym strzelcem, by ryzykować strzelanie z niego do szarżującego zwierzęcia. Myślę, że „to” zdało sobie sprawę, co mu grozi, jeśli żywiciel zostanie ranny. Dlatego woli posługiwać się ptakami. Nawet bowiem, gdybym zranił któregoś śrutem w powietrzu, to zabije go sam upadek… O Boże! Jakże jestem śpiący.

— Czy mogę panu jakoś pomóc?

— Proszę tylko mówić albo słuchać. Przy okazji narzuciłem sobie głodówkę, żeby nie zasnąć, ale nie powinno to pani powstrzymać przed zjedzeniem czegoś. Lodówka nie działa od wczoraj, lecz jest dużo konserw.

Kawa była gotowa. Nalała dwie filiżanki i zaniosła je do stołu.

— Dziękuję, nie jestem jeszcze głodna, może jednak powinnam przygotować dwa lub trzy dodatkowe dzbanki kawy?

— Jak pani sobie życzy, ale po co?

— Jeśli udało mu się odciąć elektryczność, może poradzi sobie i z gazem. A pan nie chciałby chyba zostać bez kawy, nawet gdybyśmy oboje mieli ją pić zimną?

— Chyba nie da rady. Potrzebny byłby ludzki żywiciel. Trzeba użyć śrubokrętu, żeby zakręcić zawór na zbiorniku z butanem. W każdym razie nic na tym nie stracimy, jeśli przygotuje pani kawę na zapas.

Postawiła znów wodę na gazie, podeszła do stołu i usiadła naprzeciw Stauntona.

— Co z zaopatrzeniem w wodę? Czy może odciąć dopływ? Dla pewności napełnię kilka wiader.

— To chyba zbędne. Wyjaśnił, jak działa wodociąg.

— Dość łatwo mógłby uszkodzić pompę, która dostarcza wodę do zbiornika na dachu, ale sam zbiornik jest ciężki i masywny. Powinien być napełniony do połowy. To więcej, niż nam potrzeba. Mieści się w nim dwieście galonów.

Wypił łyk kawy.

— Ta rozmowa o wodzie przypomniała mi o czymś. Zimna kąpiel i zmiana ubrania powinny mi pomóc. Nie pomyślałem o tym rano.

— Dobra myśl. Zrobię sobie coś do jedzenia, gdy pan będzie na górze. Jest pan chyba bardzo głodny, lepiej więc nie patrzeć, jak będę jadła.