Выбрать главу

Ledwie wytrzymał. Gdy tylko uznał, że więzy są odpowiednie, westchnął i zamknął oczy. Natychmiast zasnął głęboko.

Panna Talley obserwowała go przez chwilę. Potem, żeby się przekonać, czy wróg jest już w mózgu doktora Stauntona i tylko pozwala mu dalej spać albo udawać, że śpi, wzięła dubeltówkę i stanęła w otwartych drzwiach, patrząc w górę. Coś dużego i czarnego pikowało w jej kierunku. Cofnęła się i zamknęła drzwi. Usłyszała głuche uderzenie o werandę.

* * *

Odgłos spowodowany był upadkiem myszołowa. Jednego z kilku, które ucztowały na zabitym jeleniu i właśnie odlatywały na drzemkę w koronach pobliskich drzew. Był to trzeci z kolei, którego Mózg użył.

Zdenerwowało go niespodziewane przybycie nauczycielki. Był wysoko w górze, gdy zauważył nadjeżdżającego volkswagena. Szybko zanurkował, zabił ptaka i opanował śpiącego nie opodal byka. Pogalopował za volkswagenem. Najpierw chciał zniszczyć samochód, ale kiedy Staunton wypalił do niego po raz pierwszy, zrozumiał, że mierzy za nisko, żeby go zranić i obezwładnić. Zmienił więc kierunek szarży i runął na fizyka, żeby ten go zabił w obronie własnej.

Potem, przebywając we własnym żółwiopodobnym ciele, ukrytym pod kuchennymi schodami, przysłuchiwał się rozmowie tak długo, aż stwierdził, że oboje zdają sobie sprawę z daremności prób przedostania się do miasta lub choćby do najbliższego telefonu. Nie musiał w związku z tym niszczyć samochodu.

Odprężył się zatem i nadal ich obserwował. Był zdziwiony, że domyślili się tak wielu rzeczy. Nie martwiło go to. I tak nie mogli zrobić użytku z posiadanej wiedzy.

Potem dowiedział się, że panna Talley prosiła szeryfa o przybycie. Co prawda miało to nastąpić dopiero jutro, ale niewykluczone, że stróż prawa zmieni zamiar i przyjedzie wcześniej albo przyśle jeszcze dziś swego zastępcę. Gdyby miał nadjechać następny samochód, musiał o tym wiedzieć w porę, żeby mieć czas na przygotowania. Prawdopodobnie zniszczy wóz i zabije kierowcę, kiedy ten wyjdzie na zewnątrz. Nie może dopuścić do wzmocnienia załogi domu.

Obchód okien, dokonywany przez Stauntona i pannę Talley, dawał Mózgowi czas na używanie ptaków do obserwacji okolicy. Po każdym takim locie zabijał żywiciela, by móc dalej słuchać rozmów prowadzonych w domu.

Właśnie zbierał się do kolejnego lotu, gdy fizyk oznajmił, że dłużej nie wytrzyma. Będzie to zatem jego ostatni zwiad powietrzny. Postanowił trochę go przedłużyć i dlatego nie był świadkiem całej rozmowy, a następnie krępowania Stauntona.

Kiedy już miał roztrzaskać myszołowa, ze zdziwieniem stwierdził, że tym razem w drzwiach stanęła z dubeltówką panna Talley. Zanurkował natychmiast.

Gdy był już we własnej skorupie, zdziwił się jeszcze bardziej, widząc doktora śpiącego i związanego. To, że spał, nie było dlań niespodzianką; zdumienie budził fakt, że był związany!

Diabelnie sprytne i podstępne. Żadne z nich nawet o tym nie wspomniało, kiedy ich podsłuchiwał. Musieli nagle wpaść na ten pomysł, a potem błyskawicznie go wykonać.

Gdyby teraz wszedł w umysł Stauntona, byłby bezradny w jego unieruchomionym ciele. W końcu jednak doszedł do wniosku, że nie ma niebezpieczeństwa. Kobieta nie może w nieskończoność więzić fizyka. Jeśliby teraz opanował jego mózg i pozwolił ciału spać nadal, mógłby zrobić niezły użytek z czasu, badając zawartość pamięci żywiciela. Potem, powiedzmy w połowie nocy, obudziłby się i zagrał rolę Stauntona tak dobrze, że panna Talley — niczego nie podejrzewając — rozwiązałaby go. Później zaś… ale zostawmy plany na przyszłość.

Zaatakował.

Spotkał się z czymś nowym — nie chodziło o jakość, lecz o czas i natężenie. Do tej pory każdy umysł odpierał jego napaść przez ułamek sekundy. W wypadku zwierzęcia była to drobna potyczka, w mózgach trzech do tej pory kontrolowanych ludzi — krótka, gwałtowna bitwa.

Tu zaś była zażarta walka. Trwała kilka sekund dłużej niż wszystkie poprzednie. Przez ten czas Staunton mógł częściowo kontrolować swoje ciało. Udało mu się podnieść niemal do pozycji siedzącej i wysapać:

— Pod schodami. Podobne do…

To było wszystko. Mózg już go miał.

* * *

Fizyk położył się ponownie. Oddychał głęboko. Potem otworzył oczy. Spotkał wzrok panny Talley. Powiedział od niechcenia:

— Miałem chyba jakiś koszmar. Pewnie z przemęczenia. Czy krzyczałem?

Panna Talley milczała przez chwilę. Potem rzekła bardzo spokojnie:

— Owszem, krzyczał pan, doktorze — jeśli jest pan jeszcze doktorem Stauntonem. Powiedział pan, cytuję: „pod schodami, podobne do…” To wszystko. Co to był za koszmar?

— Dobry Boże, panno Talley. Jak miałem to zapamiętać? Coś o szarżującym byku. A tak, we śnie starałem się przed nim ukryć, wpełzając pod schodki prowadzące na frontową werandę. Nie miałem broni. Myślę, że znowu zasnę. Tym razem bez snów.

Zaniknął oczy.

— Doktorze, mówił pan, że „wróg”, jak go pan nazywa, ukrywa się w pobliżu. Przeszukał pan dom, a zatem i klatkę schodową. Zresztą wyraźnie powiedział pan „schody”, a nie „klatka schodowa”. Trzy stopnie prowadzą na werandę, a trzy inne do drzwi kuchennych. Idę sprawdzić, póki jest jeszcze widno.

— Panno Talley, to śmieszne. Jakiś koszmar… Mówił w przestrzeń — panna Talley była już na zewnątrz. Zabrała ze sobą pistolet, dubeltówkę i latarkę. Wprawdzie był ciągle dzień, ale pod schodami może być ciemno.

Rozejrzała się, czy nic jej nie zagraża. Nie przypuszczała, żeby nastąpił teraz atak, lecz wolała się upewnić. Przeszukała przestrzeń pod schodami. Nic nie znalazła, postanowiła jednak dokładnie obejrzeć, a nawet przekopać to miejsce, gdy tylko sprawdzi stopnie prowadzące do drzwi kuchennych. Przeszła na tył domu.

Na pierwszy rzut oka pod schodami niczego nie było. Potem w świetle latarki odkryła miejsce, w którym ziemia była poruszona. Jakby ktoś ją rozkopał, a potem na powrót ubił. Tak, jest ślad ludzkiej dłoni!

Nie zważając na to, że pobrudzi sobie ubranie, położyła się na brzuchu i wcisnęła głowę oraz ramię pod schodki. Ziemia była spulchniona. Łatwo dała się rozgrzebać. Panna Talley dotknęła czegoś. Mogła to być skorupa żółwia. Ale żółwie nie ryją, zwłaszcza w suchym podłożu. Wyjęła to „coś” i wyciągnęła na zewnątrz. Rzeczywiście, było podobne do żółwia. Nie miało tylko otworów na głowę, ogon i nogi. Wyglądało obco.

Rzuciła to z odrazą, przytknęła lufę pistoletu do pancerza i wystrzeliła.

Dał się słyszeć agonalny krzyk Stauntona. Pobiegła do bawialni. Zapomniała dubeltówki, ale pistolet nadal trzymała w ręku.

Doktor leżał na podłodze. Był spokojny. Uśmiechał się łagodnie.

— Udało się, panno Talley. To był on. Ziemscy lekarze będą mieli teraz zabawę, dokonując sekcji zwłok pierwszej formy życia pozaziemskiego, jaka trafiła im do rąk. Mózg w skorupie. Niewiele więcej. Nie miał nawet organów trawiennych. Absorbował żywność przez osmozę. Proszę mnie jeszcze nie rozwiązywać. Chyba wszystko jest w porządku, ale lepiej nie kusić licha. Niech mi pani pozwoli mówić. O Boże! Tyle mam do powiedzenia. To takie ważne. Mam wrażenie, że nigdy już nie zasnę.

Westchnął.

— Biedne stworzenie. Chciał tylko dostać się do domu. Nie byłoby z korzyścią dla gatunku ludzkiego, gdyby mu się to udało. Widzi pani, panno Talley, on był w moim mózgu. Dostał się tam po krótkiej walce, kiedy starałem się go odeprzeć i udało mi się powiedzieć te kilka słów, które pani tak dobrze zinterpretowała — ciarki przeszły go na samo wspomnienie. — Lecz i ja byłem w jego mózgu. Wiem wszystko to, co on wiedział. Łącznie z tym, czym się kierował przy wyborze żywicieli, ale to długa historia.