— Skąd był? Z którejś planety naszego Układu?
— Nie, przybył z daleka. Z planety odległej gwiazdy. Chce pani usłyszeć, czego jeszcze się dowiedziałem?
Nawet nie musiała przytaknąć. Wyraz jej twarzy mówił sam za siebie.
Staunton mówił cicho, z powagą.
— Zupełnie nowa dla nas wiedza, coś, czego nawet się nie spodziewaliśmy. Możemy odstawić rakiety. Są już przestarzałe, Z wiedzą, którą posiadłem, za rok będziemy w kosmosie, za dwa lata zaczniemy kolonizować planety, nie tylko w naszym Układzie Słonecznym, ale wszędzie. Odległość nie ma znaczenia. Możemy zacząć od Alpha Centauri albo jakiejś innej gwiazdy równie łatwo, jak wybrać się na Księżyc.
Każdy będzie mógł polecieć, dokąd zechce, gdy tylko zwiad ustali, że planeta nadaje się do zamieszkania i jest bezpieczna. Nawet ludzie w naszym wieku.
Panno Talley, czy zechce pani zostać moją sekretarką i prawą ręką, gdy będziemy czynili przygotowania? A, powiedzmy, za trzy lata wybrałaby się pani ze mną na przejażdżkę po planetach? Na początek byłyby to krótkie skoki na Marsa i na Wenus, później zaś udalibyśmy się dokądkolwiek, dokądkolwiek we wszechświecie. Może na ziemiopodobne planety w naszej Galaktyce? Dokąd chciałaby pani najpierw, panno Talley?
Wierzyła mu, ale rozwiązałaby go nawet wtedy, gdyby miała wątpliwości.
Zapytał jeszcze raz, siedząc już na sofie, bo nie uzyskał dotąd odpowiedzi:
— Umowa stoi, panno Talley?
Odpowiedziała krótkim, żarliwym „tak”.
Nie słyszał — spał jak zabity.
Panna Talley patrzyła na niego dłuższą chwilę. Potem podeszła do drzwi i wyszła na werandę. Nie miała broni. Była bezpieczna.
Patrzyła na niebo. Widać było pierwsze gwiazdy, najjaśniejsze. Potem, gdy całkiem się ściemni, pojawią się tysiące innych. Najjaśniej świecił Syriusz. Patrzyła, dopóki łzy nie zaćmiły jej wzroku.