Выбрать главу

Odstawił latarnię i przypiął smycz do obroży psa. Potem potrzymał przed jego nosem brudną skarpetkę Tommy’ego.

— Szukaj!

Buck obwąchał ścieżkę i natychmiast ruszył. Poszli za nim. Hoffman trzymał smycz w jednej ręce, a latarnię w drugiej. Garner zamykał pochód. Pies szedł bez przerwy, ale niezbyt szybko. Smycz nie była napięta.

Około mili dalej (Charlotte dobrze jednak oceniła odległość) Buck zboczył lekko ze ścieżki i zaczął coś obwąchiwać. Hoffman schylił się, żeby to obejrzeć.

— Zdechła mysz polna. Zmiażdżona. Dalej, Buck, do roboty — odciągnął psa na ścieżkę.

— Charlotte wspominała o tym, kiedy na ciebie czekaliśmy — zauważył Garner. — Nie wydało mi się to ważne, więc nic ci nie mówiłem, ale to znaczy, że jesteśmy tuż koło tego miejsca. Myślę o miejscu, gdzie… gdzie poszli spać.

— Co ci mówiła o tej myszy? Garner opowiedział.

— Cholernie śmiesznie się zachowała. Słuchaj, a co, jeśli była wściekła? Nie ugryzła Charl, to znaczy nie skaleczyła jej, ale Tommy strzepnął ją z nogawki spodni. Mógł uderzyć palcem w jej ząb i skaleczyć się, nawet o tym nie wiedząc. To mogła być…

— Do diabła, Jed, wiesz przecież, co to wścieklizna. Gdyby Tommy był zakażony, nie podziałałoby to na niego tak szybko ani w taki sposób. To trwa całe dni.

Hoffman potarł policzek.

— Wszystko jedno. Kiedy znajdziemy Tommy’ego, obejrzę jego ręce. Jeśli jest choćby zadrapanie, zabierzemy tę mysz w drodze powrotnej. Dam ją do badania. Jazda, Buck, idziemy.

Trzydzieści kroków dalej pies znów zboczył ze ścieżki. Tym razem jednak nie zatrzymał się. Podprowadził ich do miejsca, gdzie kępy krzewów tworzyły zwartą ścianę, i zaczął się przepychać do przodu. Hoffman rozsunął gałęzie i podniósł latarnię.

— To tutaj. Jego rzeczy ciągle tu są. Podeszli z Garnerem i zaczęli się przyglądać.

— Niech to diabli! — zaklął Hoffman. — Miałem nadzieję… — Ale nie dokończył zdania. Miał nadzieję, że ubrania nie będzie, że Tommy wrócił tu, kiedy Charlotte odeszła, i udał się do domu inną drogą, lecz teraz dostrzegł drugą, znacznie bardziej niebezpieczną możliwość, że chłopiec ciągle gdzieś się błąka, zupełnie nagi. Gus bał się teraz bardziej niż wtedy, gdy po raz pierwszy usłyszał opowieść dziewczyny. Ubranie wyglądało tak… pusto. Do tej pory to wszystko przypominało zły sen. Teraz rodził się koszmar.

Buck obwąchał gorliwie odzież i trawę, na której leżał Tommy, a potem, trawersując, ruszył w stronę krzaków. Hoffman podążył za nim.

— Chodźmy, Jed. Znowu złapał wiatr. Tędy szedł Tommy.

— Wziąć ubranie? Hoffman zawahał się.

— Weź, przyda się, kiedy go znajdziemy. Nie będziemy musieli wracać.

Poczekał, powstrzymując Bucka, aż Garner zrobi węzełek i przyłączy się do nich.

Poszli najpierw w stronę ścieżki, potem na ukos, na północny zachód. Buck ciągnął teraz mocno. Trop był świeży, ponadto człowiek ubrany tylko w skarpetki zostawia mocniejszy zapach niż obuty. Na ścieżce jest zwykle wiele różnych śladów. Teraz był tylko jeden.

— Spokojnie — mruknął Hoffman, gdy razem z Garnerem ruszyli za rwącym do przodu psem.

ROZDZIAŁ 4

Mózg odpoczywał. Starannie skatalogował i zapisał sobie w pamięci to, co zawierał umysł jego obecnego żywiciela.

Wiedział o planecie Ziemia wszystko, co i Tommy. Wystarczająco dużo, żeby stworzyć z grubsza naszkicowany obraz. Wiedział, jakie są rozmiary globu (aczkolwiek nie w liczbach), że pokrywa go słona woda, czyli morza, choć są i obszerne połacie lądów — kontynenty. Wiedział też, że świat dzieli się na kraje, znał ich nazwy, przybliżoną powierzchnię i lokalizację najważniejszych.

Znajomość topografii i geografii lokalnej była znacznie lepsza. Dowiedział się, że znajduje się na dzikim myśliwskim terytorium, ale tylko o cztery mile na północ od najbliższego miasta, które nazywa się Bartlesville i ma około dwóch tysięcy mieszkańców. Leży w stanie Wisconsin, który jest częścią kraju o nazwie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Najbliższe większe miasto, około pięćdziesięciu pięciu mil na południowy wschód, to Green Bay. Trochę ponad sto mil na północ od niego znajduje się jeszcze większe — Milwaukee, a coś około dziewięćdziesięciu mil na południe od Milwaukee — prawdziwa metropolia, jedno z największych miast — Chicago. Mógł sobie wyobrazić te miejsca. Tommy je odwiedził. Ale nic poza tym. Chicago było najodleglejszą miejscowością, którą chłopak widział. Natomiast Bartlesville i okolicę znał bardzo dobrze. Świetnie się składało, bo ten obszar mógł się stać teatrem działań Mózgu przez najbliższe dni. Oprócz topografii znał teraz florę i faunę krainy. Miał pamięciowe obrazy wszystkich stworzeń, dzikich i domowych, mieszkających w tym rejonie. Znał ich możliwości i słabości. Gdyby przyszło mu jeszcze raz użyć zwierzęcego żywiciela, wiedziałby, co wybrać.

Najważniejsza była informacja, że człowiek jest jedynym myślącym gatunkiem na Ziemi i że stworzył naukę, i to całkiem nieźle rozwiniętą. Wiadomości naukowe Tommy’ego były prawie żadne — znał trochę podstawy elektrotechniki, akurat tyle, żeby założyć dzwonek u drzwi. Wiedział jednak, że istnieje nauka, że są naukowcy i co najważniejsze, że jedną z gałęzi nauki jest elektronika. Znaczenie tego słowa było wprawdzie dla niego niezbyt jasne, wiedział jednak (i nawet miał) aparat radiowy, nieobca też była mu telewizja. Ponadto słyszał o radarze, choć nie wiedział, jak działa. Ale tam, gdzie istnieją podobne urządzenia, elektronika musi być rozwinięta.

Ostatecznym celem Mózgu stało się posiąść kontrolę nad elektronikiem; nad kimś, kto nie tylko znał temat, ale też miał dostęp do aparatury i jej części. Osiągnie ten cel zapewne w paru posunięciach, za pośrednictwem tymczasowych żywicieli. To jest realne, musi tylko ułożyć dobry plan. Potem będzie mógł wrócić do domu.

Przybył z planety krążącej wokół gwiazdy odległej o siedemdziesiąt trzy lata świetlne w kierunku konstelacji Andromedy. Jego słońce było zbyt słabo widoczne z Ziemi, by mogło uzyskać nazwę. Miało tylko numer w ziemskich katalogach astronomicznych.

Nie przybył tu z własnej woli. Został wysłany. Nie jako wywiadowca, szpica inwazji (chociaż było to niewykluczone, jeśli uda mu się wrócić), ale jako wygnaniec. Był przestępcą.

Wyjaśnienie, na czym polegała jego zbrodnia, wymagałoby opisania systemu społecznego tak całkowicie obcego naszemu, że prawie niezrozumiałego. Wystarczy powiedzieć, że popełnił przestępstwo, a karą było wygnanie.

Nie przybył na statku kosmicznym. Przysłano go — nazwijmy to tak — promieniowaniem siły. To słaby opis, ale równie dobrze oddający rzeczywistość jak każde inne proste sformułowanie w jakimkolwiek ziemskim języku. Transmisja była natychmiastowa. Umieszczono go w aparacie projekcyjnym, a w sekundę później leżał obok ścieżki w lasach na północ od Bartlesville w stanie Wisconsin. Nie poczuł nawet wstrząsu przy lądowaniu.

Planetę zsyłki wybrano przypadkowo, nie wiedząc, czy jest zamieszkana, czy w ogóle nadaje się do zamieszkania. Była jedną z miliardów planet w galaktyce, które jego gatunek umieścił na mapach, ale nigdy nie pofatygował się, żeby je zbadać. Zresztą, nie sposób było spenetrować wszystkich — poznaniu dostępna była zaledwie mała ich cząstka.

Jego współplemieńcy sporządzali mapy planetarne równie łatwo jak my gwiezdne. Zawdzięczali to odpowiednikowi teleskopu, opartemu na zwiększaniu zasięgu zmysłu odbioru, a nie wzroku. Dzięki temu mogli „widzieć” planety tak dobrze, jak my widzimy gwiazdy.