Tak minęła noc. Nastał ranek. Obudził się o świcie. Zrobił kawę i wmusił w siebie trochę owsianki. Wydoił krowy i wystawił bańki dla mleczarza. Wykonał jeszcze kilka innych czynności. Zabrało mu to dwie godziny, ale nadal było wcześnie. Zostało jeszcze sporo do zrobienia — w gospodarstwie zawsze znajdzie się robota — nic jednak takiego, co mógłby odłożyć na późne popołudnie, po śledztwie. Teraz myślał o czymś znacznie ważniejszym niż praca w obejściu.
Sprawdził, czy ma jeszcze w kieszeni smycz Bucka i skarpetkę Tommy’ego. Potem przywołał psa i poszedł do Jeda Garnera. Sąsiad okopywał ogródek za domem. Kiedy zobaczył nadchodzącego Hoffmana, przerwał pracę i oparł się o motykę.
— Cześć, jak Charlotte?
— Ciągle śpi, mam nadzieję. Nie kładła się tej nocy Bóg wie, jak długo. Co masz w zanadrzu, Gus?
— Wpadłem, żeby ci powiedzieć, dokąd idę. Z powrotem tam, gdzie… gdzie byliśmy w nocy.
— Po co?
— Chcę się rozejrzeć za dnia po tym miejscu, w którym znaleźliśmy ubranie Tommy’ego, i po tym, gdzie znaleźliśmy jego. Z latarniami mogliśmy coś przeoczyć. Nie wiem co, ale jeśli mamy cokolwiek znaleźć, to najlepiej teraz, zanim zacznie się śledztwo.
— Racja — przytaknął Garner.
— Jeszcze jedno. Biorę Bucka. Idę tam, gdzie po raz pierwszy zobaczyliśmy Tommy’ego, jak biegł w naszą stronę. Zobaczę, czy pies zdoła wytropić, skąd biegł i gdzie był wcześniej. Nie wiem, czy to mi coś powie, ale muszę się przekonać.
— Idę z tobą — zadecydował Garner. — Nie mam specjalnej ochoty do pracy. Myślę, że ty też. Poczekaj, powiem Maw.
Gus Hoffman czekał. Potem obaj ruszyli w drogę.
Mózg był na siebie zły, że uległ panice i zabił swojego pierwszego, jak dotąd jedynego ludzkiego żywiciela. Później, gdy się uspokoił, doszedł do wniosku, że zrobił to niepotrzebnie. Owszem, powinien był odwieść mężczyzn od jaskini, ale potem nie trzeba było zabijać chłopaka. Gdy byli już w bezpiecznej odległości, należało upaść i udawać, że śpi albo jest nieprzytomny. Obudzony, Tommy zdziwiłby się, że jest w tym miejscu i że leży nagi. Niczego by nie pamiętał od chwili, gdy zasnął u boku dziewczyny na miejscu schadzki. Wtedy wprawdzie diagnoza nie ograniczyłaby się do stwierdzenia prostej amnezji, ale — po ucieczce na widok szukającego go ojca — stwierdzono by zapewne tymczasową niepoczytalność. Lecz nawet z takiego powodu nie zamyka się w szpitalu psychiatrycznym. On zaś się tego obawiał i właśnie to podejrzenie skłoniło go do uśmiercenia Tommy’ego — uwięziony, chłopak byłby przecież całkowicie bezwartościowy jako żywiciel. Wiedział też z pamięci chłopca, że tego rodzaju lecznice podejmują daleko idące środki ostrożności uniemożliwiające pacjentom popełnienie samobójstwa. Mógłby wtedy utkwić w mózgu młodego człowieka na dobre. Tym bardziej że nieudany zamach samobójczy bez wątpienia skończyłby się w wyściełanej celi bez klamek.
Dopiero po fakcie pomyślał, że przecież nie izolowaliby chłopca z tak błahego powodu. Gdyby zachowywał się normalnie, poddaliby go czasowej obserwacji, niezbyt długiej ani dokładnej. Porozmawiałby z nim lekarz i skierował go do specjalisty. I tak byłoby znakomicie, bo psychiatry nie było ani w Bartlesville, ani w Wilcox (o ile Tommy się nie mylił). Konieczna zatem byłaby wyprawa do Green Bay albo nawet do Milwaukee. W obu miastach powinny być duże biblioteki publiczne, przydatne do jego celów. Na pewno znalazłby chwilę wolnego czasu, a gdyby go pilnowali, uciekłby i zebrał trochę niezbędnych wiadomości.
Nie da się ukryć — mówiąc słowami Tommy’ego: dał plamę. Nie winił się jednak zanadto. Niezwykle trudno jest zrozumieć natychmiast wszystkie tajniki zupełnie obcego świata, zupełnie obcej kultury, zwłaszcza gdy jedyne o niej informacje pochodzą z umysłu niezbyt rozgarniętego i nie przykładającego się do nauki chłopca, którego nie obchodzi nic oprócz rolnictwa. Tak… Tommy byłby doskonałym farmerem.
Mózg był teraz bezpieczny, ale znajdował się w bardzo niewygodnym położeniu. Następny człowiek żywiciel był niemal nieosiągalny. Ludzie przychodzili do tego lasu zwykle na polowanie, ale szansa, że ktoś zaśnie odpowiednio blisko — w zasięgu jego zmysłu postrzegania — była nikła.
Musi najpierw posłużyć się zwierzęciem, żeby przeniosło go w pobliże ludzkich domostw. Transport wiąże się z ryzykiem, ale trzeba je podjąć. Nie spotkał jeszcze odpowiednich zwierząt, wiedział jednak od Tommy’ego o ich istnieniu. Jeleń czy niedźwiedź poniosłyby go w pysku bez trudu. Możliwa byłaby również podróż powietrzem. Idealnie nadałby się do tego jastrząb, który potrafi unieść kurczę cięższe niż on sam. Albo sowa. Tommy wiedział, jak ten ptak poluje — spada na mysz i porywa ją do góry. Nie było jednak jasne, z jakim ciężarem sowa może latać.
Pomyślał, że w zasadzie ptaki byłyby najlepsze. Jeleń albo niedźwiedź miałyby kłopot z płotami, a jeśli na podwórku byłby pies, szczekaniem obudziłby domowników. Jastrząb zaś krążący w środku nocy pozostałby nie zauważony. Zostawiłby ładunek na dachu, a potem zabiłby się albo dałby się zabić. Wtedy Mózg mógłby wybierać spośród śpiących mieszkańców. Pierwszą czynnością nowego żywiciela byłoby zabranie ciała Mózgu z dachu i znalezienie dlań bezpiecznego schowka.
Nie było pośpiechu; tym razem przemyśli każdy szczegół i nie popełni więcej błędów. Jak do tej pory, żadna sowa ani jastrząb nie znalazły się w zasięgu jego zmysłów. Nie spostrzegł też jelenia ani niedźwiedzia. W pobliżu biegały tylko myszy polne, króliki i inne małe stworzonka leśne. Zbadał je dokładnie. Nigdy nie wiadomo, czy taka istota nie mogłaby posłużyć do jakichś specjalnych celów, na przykład do wygrzebania tunelu pod ogrodzeniem.
Wystarczy, że raz obejrzy jakieś zwierzę z zewnątrz i od środka, żeby potrafić samemu, a nie dzięki wiadomościom zaczerpniętym z umysłu Tommy’ego, znaleźć żywiciela danego gatunku w promieniu dziesięciu mil. Weźmy dla przykładu królika. Mózg musiał się tylko skoncentrować na obrazie zwierzaka, wyrobionym dzięki uważnym oględzinom egzemplarza, a już miał żywiciela, jeśli choć jeden okaz spał w odpowiedniej odległości. Jeśli było ich kilka, wchodził w móżdżek najbliższego. To samo dotyczyło innych zwierząt. Wcześniej czy później jastrząb, sowa, jeleń lub niedźwiedź znajdą się w zasięgu jego oddziaływania. Miał duży wybór potencjalnych zwierzęcych żywicieli. Nie można jednak tego było powiedzieć o stworzeniach dysponujących intelektem — w wypadku tej planety o ludziach. Podczas przejmowania ich umysłów podświadomie stawiają oni opór. Wywiązuje się walka trwająca czasem kilka sekund. Żeby zwyciężyć, Mózg musi skoncentrować wszystkie swoje siły i zaatakować osobnika śpiącego w granicach jego zmysłu postrzegania.
Ta reguła potwierdziła się prawie na wszystkich zamieszkanych planetach, które jego gatunek odwiedził albo zajął. Wyjątki zdarzały się rzadko. Ubiegłej nocy stwierdził, że Ziemia do nich nie należy.
Na początek spróbował skoncentrować się na polnej myszy. Za prototyp posłużyło mu zwierzątko, które było jego pierwszym ziemskim żywicielem. Doświadczenie okazało się dokuczliwe. Zabicie zwierzątka zajęło mu prawie godzinę. Najpierw próbował rozpędzić je i rozbić mu głowę o drzewo albo o kamień. Było jednak za lekkie, brakowało mu bezwładności. Uderzenie tylko ogłuszyło mysz. Nie umiała wspinać się na drzewa na tyle dobrze, żeby osiągnąć wysokość odpowiednią do wykonania śmiertelnego skoku.