Wkrótce potem znaleźli się na drodze do rozległej kamiennej pustyni, na której pierwsi zdobywcy Księżyca trenowali przed wyprawą Apollo.
Tej sprawy z kosmonautami, zdobywcami Księżyca, i satelitami Móri nie rozumiał. Zdawał sobie sprawę, że w ostatnich stuleciach dokonał się nieprawdopodobny postęp techniczny, ale dla jego umysłu było tego zbyt wiele. Trzeba czasu, żeby wszystko do niego dotarło.
Kiedy jechali piaszczystym szlakiem i Móri patrzył na rozległe krajobrazy, szare i bezkresne, poczuł się bardzo źle. Siedzący na tylnych miejscach wzdychali raz po raz z zachwytu nad fantastycznym ogromem i urodą panoramy, ale oni zachwycali się wszystkim, co widzieli. Na przykład kamieniem elfów, który uszanowali budowniczowie drogi, poprowadzili ją wielkim łukiem wokół kamienia, gdzie zgodnie z ludowymi wierzeniami miały się w dawnych czasach ukazywać elfy. Początkowo próbowano usunąć głaz i położyć nawierzchnię zgodnie z planem. Kiedy jednak wszystkie maszyny psuły się w pobliżu miejsca elfów, budowniczowie się rozmyślili. Dzięki temu uzyskano jeszcze jedną atrakcję turystyczną, opowiadał Addi z lekką ironią. Miranda poprosiła, by się zatrzymał, i pobiegła do kamienia, żeby sprawdzić, czy nie ma tam czegoś szczególnego. Żadnego elfa nie zobaczyła, ale to nie odebrało jej wiary w ich istnienie.
Gdyby jeszcze do tej pory nie zdobyła serca Móriego, to z pewnością teraz by do tego doszło. Wytłumaczył jej, że wiele elfów również przekroczyło Wrota, tak bardzo rozczarowało je zachowanie ludzi.
Móri z trudem wytrzymywał na przednim siedzeniu podczas jazdy przez Sprengisandur, więc zamienił się z Markiem. Wolał nie wzbudzać przykrych wspomnień. Inni jednak dostrzegali zróżnicowanie w monotonnym krajobrazie. Mimo to odetchnęli z ulgą, gdy w pewnej odległości zobaczyli Versalir i skręcili w prowadzący tam trakt.
Przewiany wiatrami hotel turystyczny i stacja benzynowa, Addi powiedział jednak, że Versalir to to samo słowo co Versailles.
– Tylko otoczenie inne – uśmiechnął się Gabriel. – Poza tym można się zastanawiać, która nazwa jest starsza. Versalir, co oznacza zmianę pogody, bardzo dobre określenie, jak na takie miejsce, czy też francuska nazwa Versailles, której znaczenia niestety nie znam. Mimo wszystko przyjemnie będzie wziąć prysznic. Jesteśmy w drodze od szóstej rano, kiedy to wyruszyliśmy z domu w Norwegii.
– I kiedy to Indra zdołała obudzić się sama – wtrąciła Miranda. – Niepojęte!
O żadnym luksusie w Versalir nie było mowy, ale też po co komu luksus? Dziewczęta dostały jeden pokój, Nataniel i Ellen drugi, a Gabriel, Marco i Móri zajęli trzeci. Addi załatwił wszystko zawczasu.
Móri nie mógł zasnąć. Słyszał wiatr od Sprengisandur, jak szarpie narożnikami domów i tajemniczo zawodzi. Ów wiatr przynosił ze sobą myśli i wspomnienia, obrazy z przeszłości, w końcu Móri wstał. Mimo że nienawidził kamiennej pustyni, jakaś wewnętrzna siła nakłoniła go do wyjścia. Panowało to samo przyćmione światło jak wtedy, gdy jako mały chłopiec jechał tędy pod strażą ludzi gubernatora. Teraz wszystko pogrążone było w ciszy, jeśli nie liczyć lodowatych porywów wiatru znad pustyni. Jakiś mniejszy jeep ukazał się na tle nieba. Ogromny superjeep Addiego stał przy stacji benzynowej. Parkowało tam już wiele pojazdów, kiedy przyjechali. Wszystkie z napędem na cztery koła.
To, czego Móri się ostatnio nauczył, a trzeba powiedzieć, że chłonął wiedzę o technicznych wynalazkach, sprawiało, że niekiedy zaczynało mu się mieszać w głowie. Będzie potrzebował wiele czasu, by nadrobić opóźnienia. Spojrzał na pustynię po tamtej stronie drogi. -Teraz też was widzę – szepnął. – Widzę wszystkich zmarłych, ludzi i zwierzęta, spoczywających na skraju drogi śmierci. Z tą tylko różnicą, że teraz jest was więcej. Sprengisandur nadal żąda ofiar. Myślę jednak, że dzisiaj nie, dzisiaj do niczego strasznego nie dojdzie.
Móri nie chciał do końca przyznać, że zdążył pokochać ów fantastyczny pojazd Addiego, superjeep. Gdybyśmy już w osiemnastym wieku mogli taki posiadać, to z pewnością wykorzystalibyśmy szansę, myślał, by uspokoić sumienie i przekonać samego siebie, że nie zdradza swojej epoki.
Odszedł daleko od zabudowań, daleko od drogi, niepokój w sercu nie pozwalał mu jeszcze zawrócić. Szedł na pustkowia, które, co może dziwne, nie zostały pokryte lawą, ale zwyczajnymi, drobnymi kamykami i żwirem, tak po prostu. To zresztą zaskoczyło jego współpasażerów, którzy sądzili, że cała Islandia zrobiona jest z lawy.
Addi to dobry człowiek, myślał Móri. Arngrímur Hermannsson, spokojny człowiek koło pięćdziesiątki, barczysty i solidny jak sam islandzki interior, posiadający mnóstwo wiadomości na temat swojego kraju, skuteczny w działaniu, ale z rodzajem natchnienia w spojrzeniu. Świadczy ono, że jego wizje wykraczają daleko poza prowadzenie czterokołowego pojazdu, koszty i ceny. Jeździł po kraju nie tylko po to, by zarabiać pieniądze na turystach, chciał im również dać możliwie jak najwięcej, pokazać im swoją ojczyznę, nauczyć ich czegoś, co zapamiętają na dłużej. Posiadał niewyczerpany zasób wiadomości i historii do opowiadania. O wszystkim. O drzwiach samochodu, które wyrwał wiatr i poniósł na pustynię, o turystach, którzy mimo ostrzeżeń wyprawiają się do centrum kraju swoimi maleńkimi samochodzikami i których często znosi nurt jakiejś rzeki. Ostatnio przydarzyło się to Szwedom albo Niemcom, Addi już nie pamiętał, w każdym razie cudzoziemcy próbowali nakłonić go, by zjechał aż na krawędź strumienia lawy. Addi odmówił, ale turyści uparli się i wyruszyli tam sami. Nie zaszli daleko. Addi z samochodu widział, jak wycofują się tyłem, wyciągając z wysiłkiem nogi i podnosząc je wysoko przy każdym kroku. Kiedy wrócili do samochodu, przy butach nie mieli podeszew. Albo opowieść o człowieku, który otworzył portfel, by za coś zapłacić na pustkowiu. Bardzo się potem spóźnili, bo trzeba czasu, by pozbierać liczne banknoty na rozległych pustaciach.
Addi sam tracił tutaj samochody, skutery śnieżne i inne pojazdy, które topiły się w rzekach, zwłaszcza kiedy zimą wyruszał na akcję ratowniczą. On też należał do grupy, która odnalazła w lodach Grenlandii samolot zaginiony w czasie drugiej wojny światowej, a który leżał niesłychanie głęboko w lodzie. Za pomocą instrumentów i logicznego myślenia Addi i jego ludzie już po wojnie rozwiązali zagadkę generalskiego sztabu aliantów.
O pracy w służbach ratowniczych mówił niewiele. Wspominał tylko o dramatycznych, zabawnych albo szczęśliwych epizodach. Poza tym temat był zdaje się zbyt delikatny.
Na Sprengisandur spotkali paru rowerzystów. To cudzoziemcy, wyjaśnił Addi cierpko. Żaden Islandczyk nie wpadłby na coś tak głupiego.
Móri rozejrzał się wkoło. Zaszedł już zbyt daleko na pustynię, zabudowania stacji turystycznej majaczyły ledwie widoczne w mroku jak mała, ciemna plama w porośniętej wątłą trawą niewielkiej oazie, wokół tego miejsca odpoczynku wędrowców. Zawrócił i ruszył ku zabudowaniom ze wzrokiem wbitym w kamienisty grunt. Spotkanie z przeszłością było dla niego znakomitą terapią.
Terapia, jeszcze jedno nowe słowo, którego musiał się nauczyć.
Na chwilę opuścił go też lęk o los syna Dolga. Nie tylko jednak ten niepokój dręczył go od czasu, kiedy Marco zbudził go znowu do życia. Dojmująca była tęsknota za Tiril i za dwojgiem pozostałych dzieci, radosnych i trochę szalonych bliźniąt: Taran i Villemannem. Początkowo próbował się uspokajać myślą, że z pewnością jest im teraz dobrze, on zaś powinien się koncentrować na odnalezieniu Dolga. Jednak tęsknota za ukochanymi stawała się w miarę upływu czasu coraz trudniejsza do zniesienia. Tiril, wierna towarzyszka życia przez tyle lat, o Boże, jakżeż mu jej brakowało! Nero. Stary, dobry Nero, gdzie on się teraz znajduje? Żyje jeszcze czy…?