– Świetnie! – ucieszyła się Indra. – A teraz my jedziemy tą samą drogą, ale nam jak dotychczas się udawało. Dzięki naszemu superjeepowi. To prawdziwe cudo. Addi, czy potrafisz zaśpiewać „Ridhum, ridhum”? To taka piękna pieśń.
– Nie – odparł Addi z naciskiem. – Śpiewam tylko na przyjęciach, a i to późnym wieczorem.
Rozmowa w samochodzie toczyła się lekko i bez przymusu, pasażerowie znakomicie się rozumieli.
Tylko Móri od czasu do czasu popadał w zamyślenie. Kulił się na swoim siedzeniu i starał się nie dopuścić do siebie smutku i wspomnień, od których krwawiło mu serce.
Na tej drodze śmierci widział po raz ostatni swoją kochaną, troskliwą matkę. Miał wtedy trzynaście lat. I to jego głupia brawura sprawiła, że matka musiała umrzeć.
Jak można żyć z takim obciążeniem? Dlaczego człowiek ponownie odwiedza tego rodzaju miejsca?
Poobijani i posiniaczeni dotarli w końcu do granic wielkiej pustyni i zobaczyli próbkę wspaniałej urody północnej Islandii: głęboką, rozległą, pokrytą zielenią piękną dolinę.
Przy Godhafoss, czyli Wodospadzie Bogów, zatrzymali się, by rozprostować nogi i wymasować obolałe plecy. Wodospad jednak mieli obejrzeć innym razem. Teraz pozwolili sobie tylko na chwilę przerwy, chcieli wstąpić do sklepu i uzupełnić zapasy, a także zmyć z siebie najgorszy kurz. Ów sklep z małą kawiarnią i toaletą był największym marzeniem wszystkich podróżujących w okolicy. Leżał dokładnie na skrzyżowaniu wielu dróg, między innymi drogi głównej, czyli Państwowej Drogi Numer Jeden, która otacza całą Islandię. Trzeba było jechać wiele mil, by natrafić na podobne miejsce.
Kiedy już wszyscy się trochę odświeżyli, Móri i jego pomocnicy mogli ruszać dalej. Tylko Indra nie wychodziła ze sklepu. Widać spodobała się dwóm młodym mężczyznom, którzy próbowali ją przekonać, by pojechała z nimi oglądać tutejsze piękne widoki, przede wszystkim w okolicy Godhafoss.
– Wygląda na to, że zastawili jej drogę i nie chcą wypuścić – oznajmiła Ellen ze śmiechem. – Pomóż jej, Marco!
– Naturalnie, nie mamy czasu na takie zabawy.
Marco podszedł do dwóch mężczyzn, z których jeden, ciemnowłosy, wyglądał już dojrzale, natomiast drugi, blondyn, był wyraźnie młodszy. Marco rzekł wesoło:
– Może byście wypuścili moją ukochaną?
Zbici z tropu natychmiast posłuchali, natomiast Indra rozpromieniła się niczym tysiące słońc.
– Och, Marco – westchnęła, wychodząc za nim ze sklepu. – To najpiękniejsze słowa, jakie mi kiedykolwiek powiedziałeś! Choć wiem, że to tylko gra, brzmiały cudownie.
On roześmiał się dobrodusznie. Oboje wiedzieli, że to naprawdę tylko gra.
– Szkoda, że Bodil tego nie słyszała – rzekła jeszcze Indra. – Zzieleniałaby ze złości.
Marco pochylił się ku jej rozpromienionej twarzy.
– Nie mam zwyczaju źle mówić o ludziach, ale naprawdę wdzięczny jestem losowi, żeśmy się jej pozbyli.
Wszyscy czekali gotowi do startu. Gdy ruszyli, zobaczyli, że dwaj adoratorzy Indry idą do swojego jeepa.
– Ich samochód podobny jest do tego, który spotkaliśmy nad rzeką kilka godzin temu – stwierdziła Miranda.
– Głupstwa, tamci pojechali przecież na południe – sprostował Gabriel.
– Być może zawrócili, ponieważ zdążyli zobaczyć mnie – oznajmiła Indra. – I niczym prawdziwe samce tropili mój zapach.
– Chodzi ci o perfumy „Trésor” firmy Lancôme? – zapytała Miranda złośliwie. – Owszem, masz zwyczaj olewać się nimi przesadnie, nic więc dziwnego, że teraz zapach niesie się nad całą pustynią.
Wszyscy roześmiali się wesoło, Indra również.
– Jest mnóstwo tego rodzaju jeepów – wyjaśnił Addi rzeczowo.
– Tak jest – przyznał Móri. – Ten, który stał przy drodze koło Versalir wczoraj wieczorem, też tak wyglądał. O ile dobrze widziałem, odległość była zbyt duża.
– Czy musicie pozbawiać mnie iluzji na temat mojej urody, której nikt nie może się oprzeć? – westchnęła Indra teatralnie.
– Owszem, bo nie chcemy mieć w samochodzie kolejnej Bodil – zażartował Nataniel.
Długo jeszcze przekomarzali się w świetnych humorach. Jechali teraz przez całkiem odmienny świat, zielony, urodzajny, z chłopskimi zagrodami na zboczach, rozrzuconymi daleko jedna od drugiej.
– Jak to strasznie było w dawnych czasach, kiedy ludzie musieli wszędzie chodzić piechotą – myślał głośno Gabriel. – Potrzebowali chyba całego dnia, by odwiedzić sąsiadów.
Żałowali, że nie mogą zatrzymać się na jakiś czas i obejrzeć okolic jeziora Mývatn. Tak bardzo chcieliby poznać je dokładniej! Teraz jednak najważniejszy był Dolg.
Kiedy Addi wskazał w kierunku na Dimmuborgir, kryjącego się za wzniesieniami z lawy, wszyscy pochodzący z Ludzi Lodu spojrzeli ukradkiem na Marca. Jego piękna twarz była niczym wyciosana w kamieniu. Zdawali sobie sprawę, o czym on teraz myśli.
To tutaj jego ojciec wyszedł na powierzchnię Ziemi w roku 1860. Tutaj została przyniesiona jego matka owej nocy, kiedy urodzili się on i jego brat Ulvar. Matka znajdowała się w agonii, więc czarne anioły przybyły, by ją zabrać, natomiast nowo narodzone bliźnięta zostawiły w głębi lasu pod opieką jedenastoletniego Henninga.
W milczeniu mijali okolice Dimmuborgir.
Kiedy jechali przez dramatyczne Námaskardh, pokryte żółtymi wydmami siarkowego pyłu, pełne dymiących, bulgoczących i syczących gorących źródeł z jednej strony i białych obłoków Krafli w oddali po drugiej stronie, Miranda westchnęła uszczęśliwiona.
– Tutaj czuję się jak w domu – rzekła cicho.
Móri przyjął to z uśmiechem.
– To samo mówiły moje dzieci.
– Więc czujesz się tutaj jak w domu? – zachichotała Indra. – A ja właśnie myślałam, że ta okolica powinna się nazywać „kuchnia szatana!” Czy nie możemy okrążyć jej z daleka?
– Nic podobnego! – zaprotestował Nataniel. – Ja chcę to wszystko obejrzeć z bliska. Moglibyśmy się zatrzymać na kilka minut, Móri?
– Oczywiście! Do Námaskardh sam chcę pójść.
Addi skręcił na drogę wiodącą do źródeł. Było tam wielu turystów. Na parkingu stały szeregi autobusów i jeepów oraz zwyczajnych samochodów osobowych.
Mozolnie, na sztywnych nogach wysiadali z superjeepa. Nad całą okolicą czuć było ciężki zapach siarki, a w dole nad równiną pomiędzy parkingiem i Námafjall unosiły się podobne do duchów obłoki pary.
Podjechał jeszcze jakiś jeep.
– Oto masz swoich islandzkich wielbicieli, Indro – mruknęła Ellen.
– O, do diabła! Nie wiem jednak, czy tak bym ich nazwała, to znaczy islandzkimi wielbicielami. Mówili po angielsku… Ale czy z islandzkim akcentem? Nie umiałabym powiedzieć. Nie wiem po prostu, jak Islandczycy mówią po angielsku.
Addi wyrecytował kilka angielskich zdań.
Indra słuchała niepewnie.
– Trudno rozstrzygnąć, ale chyba nie. Myślę, że to turyści.
– Czy mam pójść i zapytać? – zastanawiał się Addi.
– Nie, dziękuję! Im mniej kontaktów, tym lepiej. Mogą to potraktować jako zachętę.
Dwaj nowo przybyli jeszcze ich nie dostrzegli, więc grupa udała się w odwrotnym kierunku. Przez jakiś czas chodzili wokół gorących źródeł i wykrzykiwali: „Oj!” i „Och!” Chcieli obejrzeć wszystkie zagłębienia, w których bulgotała siarka, wszystkie śmierdzące otwory.
Obeszli już prawie całą okolicę. Obejrzeli też źródło gazu. Wydobywał się z niego z sykiem przesycony siarką obłok pary, a równocześnie gorąca woda wylewała się na zastygły wapń, może zresztą siarkę, czy też jakiś inny minerał.
Większość grupy zniknęła po drugiej stronie gęstych oparów. Indra widziała Nataniela i Ellen niczym postaci duchów w nieustannie wirującej mgle nad równiną, gdzie z gorących źródeł wyskakiwały niebieskozielone kule i rozpryskiwały się niczym bańki mydlane.