Kiedy wysiedli, Móri powiedział do Marca: „Ty zajmij się blondynem, a ja tym drugim” i Marco skinął głową.
Ruszyli do akcji.
Addi widział i słyszał co nieco na temat możliwości tych dwóch, ale za to będą chyba musieli zapłacić.
Ani Piet, ani Francuz nie pojmowali niczego. Zdążyli tylko pomyśleć: Oni nie wyglądają jak normalni ludzie, żaden z nich. Co ten starszy zrobił nam w Námaskardh? Dlaczego ani Piet, ani ja nie mogliśmy wstać z błota?
Ale… Teraz, przeciwko pistoletom maszynowym, nie mają żadnych szans.
Zdążyli już unieść broń, najpierw ostrzegawczo, ale jeśli ci dwaj ciemnowłosi faceci podejdą bliżej, to zobaczą.
Młodszy, niebywale przystojny mężczyzna uniósł lekko dłoń i pistolet wypadł Piętowi z rąk, po czym poleciał do obcego. W następnym momencie tamten przestrzelił koło jeepa i powietrze uchodziło z sykiem. Tymczasem stało się coś z pistoletem Francuza. Piet nie widział tego, bo zajęty był swoimi sprawami, poza tym tamto go nie dotyczyło. Ale Francuz zobaczył ni stąd, ni zowąd, że stoi oto i trzyma w dłoniach wijącego się węża. Odrzucił go z dzikim wrzaskiem. Pistolet upadł na ziemię i niezależnie od tego, jak bardzo Francuz starał się go podnieść, nie był w stanie się schylić, ręce miał sparaliżowane, podobnie jak i wolę. Humor mu się nie poprawił, gdy spostrzegł, że młodszy z obcych mierzy do nich z pistoletu Pieta. Okropnie to wszystko denerwujące!
Żeby nie powiedzieć groźne!
– Addi, masz coś, czym moglibyśmy ich związać? – zawołał młodszy.
Szofer wielkiego jeepa sprawiał wrażenie równie oniemiałego jak przemytnicy, teraz jednak wysiadł z samochodu i ze swojej skrzyni z narzędziami przyniósł długą linę.
Gdyby Piet i Francuz trochę lepiej znali się na ludziach, powinni by zrozumieć, że pistolet maszynowy nie jest dla tamtych niebezpieczny. Oni jednak oceniali innych według swoich zasad.
Piet był bliski furii Wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Nie zdążyli nawet zapytać o swój towar, w ogóle niczego nie zdążyli, i stoją oto z otwartymi gębami jak idioci, nie protestując przeciwko niczemu!
Ale co mogliby zrobić?
Zemsta, to jedyne, o czym Piet myślał. Myślał jeszcze o tym, jak odzyskać swój milionowej wartości majątek, który nadal znajdował się w rękach Norwegów.
Posyłał im w duszy wiązanki straszliwych przekleństw.
– Dzwonię po policję – szepnął Addi do Marca.
– Świetnie. I powiedz Natanielowi oraz Gabrielowi, by tymczasem związali porządnie tamtych drani.
W jakiś czas potem mogli odjechać, zostawiając przemytników z dala od ich samochodu, który Addi z pomocą pasażerów zdołał odsunąć na bok tak, by jego superjeep mógł przejechać.
– Mam nadzieję, że deszcz znowu lunie! – zawołała Miranda do związanych handlarzy. – To bardzo dobrze robi na suszę.
Pełne wściekłości przekleństwa w jakimś obcym języku były jedyną odpowiedzią.
Przyjechała karetka policyjna i musieli złożyć raport o całej sprawie oraz przekazać narkotyki, na które Piet spoglądał wygłodniałym wzrokiem. Trudno rozstrzygnąć, czy sam był uzależniony, czy też żałował straconych milionów. Policja pochwaliła Norwegów za nieocenioną pomoc, zwłaszcza za ostatni wyczyn. Pokonać i związać dwóch uzbrojonych po zęby drani, to prawie niewiarygodne. Policjanci poinformowali ich także, iż Bodil została aresztowana.
Indra i Miranda westchnęły nie bez złośliwości „Bogu dzięki”.
14
Przenocowali w Akureyri, drugim co do wielkości mieście Islandii, gdzie młodzi ludzie podczas tej letniej jasnej nocy jeździli samochodami po ulicach. Miranda wychodziła na balkon, żeby ich pozdrowić, ale Indra spała głęboko.
Tym razem Sprengisandur pokonali szybko i bezboleśnie. Móri, ożywiony nadzieją odnalezienia Dolga w Gjáin, zapomniał o swojej nienawiści do kamiennej pustyni. Indra leżała wygodnie na ostatnim siedzeniu i zajadała „flatkökur med hangikjött”, islandzki specjał, w którym się zakochała. [1] Ku wielkiemu zmartwieniu Addiego, który drżał na myśl o tym, że pasażerowie będą dotykać oparć foteli rękami wymazanymi w tłuszczu. Miranda siedziała na przedzie i dyskutowała z Addim o polityce Islandii, roztrząsała życie społeczne i przyszłość kraju. Już zaczynała rozprawiać z ożywieniem o wyimaginowanych niesprawiedliwościach, gdy Addi zawrócił z równej drogi i pojechał w kierunku Thjorsárdalur. Szkoda, ponieważ dziewczyna gotowa była właśnie rozwiązać wszystkie problemy Islandii.
– Jechaliśmy przecież tą drogą w tamtą stronę – rzekł Móri zdumiony.
– Oczywiście – potwierdził Addi. – Gdybyśmy przewidzieli rozwój wydarzeń, uniknęlibyśmy długiej podróży.
– Ale przecież dowiedzieliśmy się o tym dopiero w Drekagil.
Addi nic na to nie odpowiedział. Nie był w stanie pojąć, jak ktoś mógł uzyskać rozsądne wyjaśnienia w głębi Smoczej Przełęczy.
Krajobraz pozostał tak samo monotonny. Szaro, ponuro i, jak okiem sięgnąć, kompletnie naga ziemia. Wąska droga przeznaczona dla samochodów, wyboista jak nie wiadomo co, wiła się pomiędzy poszarpanymi, niskimi skałami i stosunkowo gładkimi polami lawy. To dzieło Hekli, obecnie najsłynniejszego wulkanu na Islandii, w pobliżu której właśnie się znajdowali. Na wprost przed sobą mieli Búrfell, tego kolosa, który panuje samotnie nad Thjorsárdalur. Búrfell, czyli Góra Wieloryba. Odpowiednia nazwa.
Nagle Addi przyhamował.
– Gjáin – oznajmił i wskazał na niewielki, dyskretny szyld skierowany ku… No tak, to nie byle co.
Cokolwiek rozczarowani, wysiedli z samochodu i poszli we wskazanym kierunku. Zdążyli zrobić kilka kroków i… Z szarej nicości, którą widzieli obok siebie, wyłoniła się nagle przed nimi piękna dolina, położona głęboko, jakieś pięćdziesiąt do siedemdziesięciu pięciu metrów poniżej miejsca, w którym stali. Stroma ścieżka wiodła w dół do baśniowej krainy. Żółte kwiaty rosły na szmaragdowozielonych wzgórzach, jakiś błękitny elf ukazał się nad wysokim wodospadem i przeleciał obok dziwnych formacji skalnych, przy których Dolg spotkał niegdyś Starca. Przed sobą widzieli „wejście” do wnętrza góry.
– Cóż za idylla – westchnęła Ellen ze łzami w oczach. – Po prostu Arkadia. Tak jest, jeśli elfy gdzieś mieszkają, to właśnie tutaj!
Wstrzymując dech schodzili w dół. Ścieżka była stroma i kręta, należało iść bardzo ostrożnie. Addi nie był pewien, czy ma im towarzyszyć, czy nie, lecz Móri zaprosił go gestem ręki.
– Pojęcia nie mam, czy coś zobaczysz, czy w ogóle będziesz mógł coś widzieć, przeżyłeś jednak już z nami to i owo, prawda?
– Oczywiście – odparł Addi. – Zamierzasz więc wyprowadzić swego syna z wnętrza góry? Ale ten, kto znajdzie się we władzy elfów…
– Łatwo się stamtąd nie wydostanie – Móri skinął głową. – Tylko że po pierwsze, nie wiemy nawet, czy on rzeczywiście tutaj jest, a po drugie, mamy do elfów specjalny stosunek. One nie życzą nam niczego złego. Mają na uwadze jedynie dobro Islandii. Istnieją elfy światła i elfy ciemności, albo czarne elfy, jeśli wolisz. Te są dobre. Elfy światła.
Bardzo sceptycznie usposobiony Addi zszedł na dno doliny. Poważnie wątpił, czy elfy naprawdę istnieją – tutaj lub gdziekolwiek indziej. Móriego pochłaniały wspomnienia o tym, co się stało, kiedy byli tu poprzednim razem. On nie towarzyszył synowi w dniu, w którym Dolg po raz pierwszy spotkał Starca, Móri i reszta rodziny nie otrzymała też pozwolenia na towarzyszenie Dolgowi, kiedy ten szukał tajemniczego skarbu, jak się później okazało, drugiego świętego kamienia, czerwonego farangila. Móri jednak i rodzina mogli oglądać dolinę i byli zafascynowani jej urodą. Teraz okazała się równie piękna. Pojawił się tylko jeden nowy element: ścieżki. Ścieżki w dół i ścieżki przecinające dno doliny, a także mostki wzniesione ponad strumykami płynącymi wzdłuż i w poprzek przez zielone łąki i pokryte kwieciem wzgórza.