– Nie gadaj tyle, mamo – skarciła ją Taran ostro. – Czy nie możemy czekać w milczeniu?
Tiril zirytowana umilkła. Lecz jej serce milczeć nie chciało. Tłukło się w piersi jak szalone.
Zapomniała o zaginionych wnukach.
Móri w zdumieniu spoglądał w dół na zielonozłociste łąki i białe miasteczka. Wszystko pławiło się w blasku Świętego Słońca, wszystko miało mniej lub bardziej złote zabarwienie.
Wiedział, że Święte Słońce jest tylko maleńkim płomykiem tamtego wielkiego i potężnego. Potężnego światła, które rozjaśnia świat równoległy, czy też, jak inni to nazywają, tamten świat. Intensywne, ciepłe światło miłości.
Wyczuwał jednak jego obecność i ciałem, i duszą. Świętemu Słońcu zawsze towarzyszy wspaniała pogoda. Człowiek odczuwa głęboką miłość do wszystkiego, co żyje, a także do wszystkiego, co się nie porusza. Stajemy się znacznie lepsi, myślał.
Reszta nowo przybyłych siedziała pogrążona w zadumie. W przeciwieństwie do rodziny czarnoksiężnika, która musiała przejść przez Królestwo Ciemności, ich droga wiodła wprost do Królestwa światła.
To nie może być prawda, myślała Miranda. Nic tak cudownie pięknego jak ten krajobraz nie istnieje! Choćby te wszystkie kwiaty, te ogrody, te złociste rzeki i żółtozielone lasy!
Dolg był równie napięty jak inni. Widział przecież królestwo elfów, tutejsze rzeczywiście przypominało dolinę Gjáin, było tylko o wiele, wiele większe. Znajdowały się tu również roziskrzone wodospady i żółte kwiatki kwitły w cieniu drzew. Także tutaj człowiek czuł się spokojny i lekki na duszy, nic go nie martwiło ani nie obciążało tak, jak to niemal zawsze bywa w świecie ludzi.
Chciałbym tu pozostać, myślał. Wciąż jeszcze nie odważył się uwierzyć, że reszta rodziny już tutaj jest. To byłoby zbyt wiele szczęścia na jeden raz.
– Spójrzcie tam! – zawołał nagle Móri. – Dolg, zobacz, tam biegnie Nero! Spogląda w górę, podskakuje i…
– Zejdziemy na dół – roześmiał się Strażnik Góry, mąż Fionelli i ojciec Armasa. Wciąż jeszcze nie wiedział nic o tym, że jego tak znakomicie zapowiadający się syn zniknął.
Nataniel i Ellen, Gabriel i Indra uśmiechali się tylko rozkosznie. Ale, ale, ale…
Do Królestwa Światła przybyła oto Miranda, bojowniczka o sprawy społeczne, szczególnie uwrażliwiona na niesprawiedliwość, i to mogło oznaczać nieprzewidziane konsekwencje!
Kobiety zebrane w domu Tiril stały na schodach, kiedy gondola z Nerem na pokładzie schodziła do lądowania. Od dawna słyszały radosne ujadanie psa. Takiej jego radości nie widziały od nie wiadomo kiedy. Tiril zaciskała dłonie tak mocno, że aż paznokcie jej pobielały. On się po prostu cieszy, że wraca do domu, myślała rozgorączkowana. Wtedy Taran zawołała, pokazując w górę:
– Oni tam są! Oni tam są! W każdym razie ojciec. Nie widzę tylko…
Gondola schodziła coraz niżej.
– Owszem! – wrzasnęła Taran. – Widzę również Dolga. Nie, nie, Nero, nie skacz! Nie skacz! O Boże, czy ten pies postradał rozum!
Nero wylądował po skoku z wysokości kilku metrów, ale nic sobie nie zrobił. Musiał przecież dostać się jak najszybciej do domu i opowiedzieć, że dwaj jego panowie wrócili, trzeba to zrozumieć! Tiril zasłaniała dłońmi usta, by zdławić płacz, ale niczego nie widziała, bo oczy miała pełne łez. Niecierpliwym ruchem odsunęła którąś z kobiet, stojącą przed nią.
To on, Móri, dokładnie taki sam jak przedtem! Móri podszedł do niej, a Tiril nie wierzyła, że zdoła utrzymać się na nogach.
Ale Móri wyglądał na zdumionego.
– Tiril? Czy to naprawdę ty? A nie córka, czy nawet wnuczka?
Wtedy Tiril przypomniała sobie, że przecież po przybyciu do Królestwa Światła jej wiek cofnął się do mniej więcej trzydziestu lat. Wszyscy dorośli byli właśnie w tym wieku.
Próbowała mu wytłumaczyć, że to naprawdę ona, ale znalazła się w jego ramionach i natychmiast wszystko inne przestało mieć znaczenie.
Chociaż nie, przypomniała sobie, że jest jeszcze Dolg.
Jej najstarszy syn, dziecko bólu. Witała go teraz cała rodzina i Tiril musiała poczekać na swoją kolej.
Ale już widziała wyraźnie. Zarówno Móri, jak i Dolg zostali naznaczeni jakimś wielkim cierpieniem. Przede wszystkim Móri. Dolg natomiast miał w sobie coś nowego, coś eterycznego, nie wiedziała, jak to określić. Będzie musiała ich wypytać szczegółowo o to, co się z nimi działo.
– Gdzie Rafael i Leonard? Gdzie Theresa i Erling?
– Theresa jest tutaj, poszła tylko trochę odpocząć. O właśnie, wychodzi z domu – wyjaśniła Tiril.
– Co? – wykrzyknęli Móri i Dolg niemal równocześnie. – Kim jest ta młoda dama, która z taką radosną miną idzie nam na spotkanie?
Teraz Móri przypomniał sobie, że Theresa wyglądała dokładnie tak, kiedy spotkali się po raz pierwszy, bardzo dawno temu. Może nawet teraz była jeszcze młodsza.
– Tiril – rzekł cicho. – Czuję się taki stary!
– Wcale nie jesteś stary – zapewniła go z czułością, – A gdy pobędziesz tutaj przez jakiś czas, wszystkie oznaki starości znikną. Będziesz wyglądał tak samo jak Theresa, jak Taran i jak wszyscy. To fantastyczne, Móri. Wydaje mi się, że przywiozłeś kogoś, kogo znam. Czy to nie… Sol z Ludzi Lodu i Villemo, i…
– To prawda – odparł. – Oni przybyli tu z nami. A Strażnik Słońca obiecał, że jeśli zechcą, nie muszą w Królestwie Światła być duchami. Zostaną przywróceni do życia.
– To cudowne! Ale jest jeszcze wiele osób, których nie znam.
– To są współcześnie żyjący Ludzie Lodu. Przedstawię ci ich później.
– A ten, który stoi i rozmawia ze Strażnikiem Góry?
– O, to jest Marco. Marco z Ludzi Lodu, książę Czarnych Sal.
– Och – jęknęła Tiril cicho. Czuła się kompletnie porażona widokiem tego wspaniałego mężczyzny imieniem Marco. – On musi być wyjątkowy!
– Nawet bardzo. Obcy potraktowali jego przybycie jak dar od Świętego Słońca. A to chyba najwyższa pochwała, jaką można tutaj otrzymać. Nie odpowiedziałaś jednak na moje pytanie, gdzie są wszyscy mężczyźni z naszej rodziny?
Wtedy Tiril uciszyła zgromadzonych i opowiedziała o zaginionej młodzieży. „To twoje wnuki, Móri”. Ze specjalnym naciskiem zwracała się do Strażnika Góry, którego syn Armas znajdował się wśród poszukiwanych. Podkreślała, że Strażnicy nie powinni zbyt surowo osądzać ich przestępstwa, a Strażnik Góry ze zrozumieniem kiwał głową.
– Nie jesteśmy przecież tacy groźni – śmiał się.
Oj, oj! Nie wiedział jeszcze o tym, że młodzi złamali wszystkie istniejące zakazy. Popłynęli najpierw Złocistą Rzeką w nieodpowiednim kierunku, zlekceważyli wszelkie ostrzeżenia, sprowadzili Tsi-Tsunggę z twierdzy, której nie wolno im było odwiedzać, weszli do Srebrzystego Lasu i, co najgorsze, podeszli do samego muru, a nawet wycięli w nim otwór. Tamtędy przeprowadzili jakąś istotę z Królestwa Ciemności i narazili Królestwo Światła na odwiedziny okropnych stworzeń żyjących poza murem.
Czy można na coś takiego spoglądać przez palce?
Strażnik Góry został wezwany przez kogoś ze stolicy. Madrag Chor długo szukał z nim kontaktu.
Rozmawiali przez radio, więc wszyscy słyszeli, co mówią. Nowo przybyli Ludzie Lodu nie rozumieli naturalnie ani słowa w języku Strażnika Góry ani też gulgotu, jaki wydawał z siebie Madrag, ale mieszkający tutaj od dawna, ku swemu wielkiemu przerażeniu, rozumieli, o czym tamci rozmawiają. Tiril pośpiesznie przymocowała aparacik Madragów Móriemu, inne kobiety postąpiły tak samo i wkrótce wszyscy mogli przysłuchiwać się rozmowie. To niewiarygodne, myśleli Ludzie Lodu.