Выбрать главу

Już z daleka słyszeli krzyki pełne podniecenia i strachu. Strażnik Góry, którego syn znajdował się pod murem, ruszył z miejsca niczym rakieta. Reszta biegła tuż za nim.

– Coś musiało się stać Joriemu – zauważył Strażnik Słońca. – Wciąż wykrzykują jego imię.

– A on sam wrzeszczy najgłośniej – rzucił Strażnik Góry przez ramię. – Dobrze, że Taran tego nie słyszy. Jej syn…

Dobiegli do muru na tyle szybko, że zdążyli jeszcze na własne oczy zobaczyć, iż Jori został porwany i tamci wloką go teraz po zboczu do Królestwa Ciemności, natomiast mnóstwo innych niedużych istot tłoczy się przy otworze i za chwilę dosłownie wleje się do Królestwa Światła. Chłopcy podejmują rozpaczliwe próby, by ich powstrzymać. Obcy, Strażnik Słońca i Strażnik Góry, jęknęli rozpaczliwie na ten widok.

– Armas, twój pistolet laserowy! Powystrzelaj ich! – wołał Jaskari.

– Nie! – krzyknął Strażnik Góry i wyrwał pistolet z rąk syna. – Dobrze wiesz, że dostałeś go nie po to, by zabijać.

– Och, ojcze! – Armas był bliski załamania. – Dziękuję wam, że przybyliście z odsieczą! Paru zdążyło nam uciec do Srebrzystego Lasu.

– Ilu?

– Trzech, może czterech.

– Móri! – zawołał Strażnik Słońca. – Co proponujesz? Przecież te nieszczęsne istoty również mają prawo do życia!

Miranda, na razie trzymająca się na uboczu, z przekonaniem kiwała głową. Wszyscy mają równe prawo do życia. Jej poczucie sprawiedliwości uzyskało wsparcie.

Tylko że te małe bestie wyglądają na spragnione krwi. Nagie, długowłose, pół ludzie, pół zwierzęta, obdarzone ludzką swobodą poruszania się, miały jednak brudne, zwierzęce twarze z wyraźnie widocznymi zakrwawionymi kłami. Miranda nigdy nie widziała czegoś podobnego. Nie małpy, to w żadnym razie, raczej dzikie bestie w ludzkiej skórze.

I uprowadziły Joriego. Młodego, pięknie zbudowanego chłopca. Nic dziwnego, że młodzież tak strasznie chciała uchronić przed nimi Siskę!

Kiedy tak stała, oglądając ową szaloną scenę, Móri, Dolg i Marco podjęli „atak” na bestie. Również Obcy, którzy nie chcieli zabijać, tylko odepchnąć intruzów, zatrzymali się zdumieni. To Móri rozpoczął działanie, a Dolg go wspierał. Obaj szeptali jakieś prastare islandzkie zaklęcia, a ponieważ wszyscy rozumieli, co mówią, do zebranych dotarło coś w rodzaju: „Zamknij swoje zmęczone oczy, prześpij swój ból, swój głos…” i tak dalej.

Słowa podziałały natychmiast. Dzicy przystanęli, oczy zwrócone ku Móriemu zmętniały, bestie zaczęły chwiać się na nogach, a potem, jedna po drugiej, padały na ziemię.

Nie było jednak czasu, by stać i patrzeć.

– Chodźcie! – zwrócił się Marco do Obcych. Wspólnymi siłami podnieśli „drzwi” na tyle, by zrobić przejście, po czym wybiegli ścigać tych, którzy uprowadzili Joriego.

Młodzi stali mniej lub bardziej porażeni rozwojem wypadków, kiedy nagle została z nich zdjęta odpowiedzialność. Miranda zastanawiała się, co mogłaby zrobić, żeby okazać się przydatna, Indra natomiast dostrzegła Tsi-Tsunggę i zapomniała o wszystkim. „Wow”, jęknęła, ponieważ została wychowana w czasach amerykańskich seriali telewizyjnych.

Miranda poszła za jej wzrokiem i doznała szoku znacznie silniejszego niż na widok wszystkich rozgrywających się wokół niej scen.

Że Indra zareagowała w ten sposób na tę niebywałą męskość, jaka emanowała z Tsi-Tsunggi, tego można się było spodziewać. Ale żeby Miranda, taka przecież niedoświadczona, również do tego stopnia uległa jego urokowi? Gorące fale erotycznego podniecenia przenikały jej ciało, musiała oprzeć się o drzewo, bo nogi nie chciały jej dźwigać. On na siostry nie patrzył, zajęty był dzikimi, którzy pogrążeni we śnie leżeli na ziemi. Odwrócony był jednak w ich stronę i obie zdawały sobie sprawę, że jeśli nie będą się miały na baczności, to ta twarz może kiedyś przysporzyć im poważnych kłopotów. Indra nie miała na myśli takich określeń, jak na przykład naruszenie czci, może raczej przeciwnie, ale Miranda uznawała znacznie surowszą moralność. W tej chwili jednak również i jej zasady moralne umilkły. Chociaż ten ktoś, kto tak bardzo nią wstrząsnął, pochodził z całkiem obcej rasy.

Oprzytomniały, kiedy w lesie za nimi znowu rozległy się hałasy. Wołanie o pomoc?

Rozejrzały się uważnie. Kto to…?

– Gdzie jest Elena? – zapytał Jaskari matowym głosem.

Wszyscy dysponujący wielką siłą byli już zajęci Obcy i Marco zniknęli w ciemnościach. Móri musiał utrzymywać leżących dzikusów w hipnotycznym śnie, nie mógł ich zostawić. Może jednak Dolg mógłby odejść?

Oceniwszy pospiesznie sytuację, Dolg zawołał do Mirandy:

– Chodź ze mną!

Zabrał też Tsi-Tsunggę i Armasa. Do Oka Nocy zaś powiedział:

– Ty pomożesz memu ojcu w utrzymaniu tutaj porządku.

A do Jaskariego:

– Jesteś dość silny, by przytrzymać drzwi! Pilnuj tylko, aby nikt więcej nie wślizgnął się do środka! Indra, pomożesz mu.

Po czym Dolg ze swymi pomocnikami ruszył do lasu po stronie Królestwa Światła.

Nie musieli szukać daleko. Wkrótce spotkali dwie małe bestie, które minęły ich w szalonym pędzie, kierując się w stronę otworu w murze, gdzie Jaskari wypuścił je na zewnątrz. Przez cały czas stwory oglądały się za siebie, wrzeszcząc ze strachu.

– Powinniśmy byli się domyślić – rzekł Dolg z ulgą. – To Madragowie ich tak przestraszyli.

Zaraz tez nadbiegli dwaj z nich w tempie, na jakie było ich stać.

– Dwóch nam uciekło! – zawołał Madrag Tam. – Tędy. Spieszcie się! Oni mają dziewczynę!

Sami nie biegali dość szybko, by kontynuować pościg. Dolg i jego towarzysze podjęli dzieło Madragów.

Tsi-Tsungga pomknął przed siebie niczym strzała. Reszta miała wielkie problemy z dotrzymaniem mu kroku. Wyglądało na to, jakby wiedział, dokąd zmierza, jakby węchem rozpoznawał, gdzie uciekli porywacze.

To nie takie trudne, myślała Miranda, biegnąc z sercem w gardle. Te potwory okropnie śmierdzą.

Słyszeli podniecone mamrotanie i parskanie Tsi-Tsunggi, a potem straszliwy wrzask dzikusów. Zaraz potem Miranda zobaczyła Elenę leżącą na ziemi w Srebrzystym Lesie. Ubranie miała podarte, była nieprzytomna, krwawiła, Miranda nie traciła nadziei, że dziewczyna żyje, choć trudno być pewnym.

Zaraz się jednak domyśliła, że porywacze musieli upuścić Elenę w biegu, przerażeni niespodziewanym pojawieniem się Tsi-Tsunggi. On zaś stał teraz nad dziewczyną, gotów do odparcia ataku napastników, ale był zupełnie bezbronny, miał po prostu tylko gołe ręce.

I wtedy po raz pierwszy mogli się przekonać, jaką niezwykłą siłę nosi w sobie Armas, pół Obcy, pół człowiek. Jeszcze spory kawałek dzielił ich od uciekających, gdy nagle Armas oderwał się od ziemi jednym… nie, nie podskokiem, on jakby popłynął, taki długi był ten skok, i wylądował na plecach jednego z dzikusów. Uderzył raz i tamten padł na ziemię.

Dolg i Miranda poznawali nawzajem swoje możliwości od chwili spotkania na Islandii. Teraz on ujął jej rękę, by wzmocnić siłę dziewczyny, i powiedział:

– Uśpij go!

Nie wahała się ani chwili. Miał, oczywiście, na myśli drugiego dzikusa i podczas gdy magiczna siła Dolga przepływała przez jej ręce, Miranda koncentrowała się na jednej myśli:

– Śpij!

Dziki człowiek zatrzymał się na chwilę, spojrzał na Dolga, który coś do niego krzyknął… po czym kolana mu się ugięły i zwalił się na ziemię.

Gorzej, że Tsi-Tsungga również poczuł się senny, Dolg jednak szybko naprawił ten drobny błąd.

Chor podszedł do Eleny i wziął ją na ręce. Ocknęła się natychmiast i dziękowała za ocalenie.

– Dziękuj przede wszystkim swemu odzianemu na zielono przyjacielowi, to on cię uratował – wyjaśnił Dolg.