Miranda skrzywiła się zmartwiona.
– Powinniśmy zbadać cielaka, ale jak się do nich zbliżyć?
– Ty, która masz sposób na wszystko – zauważył Gondagil z cierpką miną – powinnaś chyba i z tym sobie poradzić.
– Wyleczyć go? Nie wiem. Nie mam pojęcia, co mu dolega.
Haram znów bawił się swoją latarką, zapalał ją i gasił, tym razem w bezpiecznej odległości od zwierząt. Gondagil skupił się na leżącym na ziemi jelonku, starając się odkryć konkretny powód jego słabości.
– Przydałby nam się tu teraz Jaskari – stwierdziła Miranda.
– Kto to taki? Twój mąż?
– Jaskari? Nie, to przyjaciel. Jest bardzo zdolnym lekarzem, a w dodatku bardzo lubi zwierzęta. Poza wszystkim nie mam męża.
– Hm.
– A jeszcze lepiej by było, gdybyśmy mieli tu któregoś z czarnoksiężników albo mego krewniaka Marca z Ludzi Lodu. Wszyscy, których wymieniłam, potrafiliby uzdrowić małego za sprawą czarodziejskiej mocy albo bez niej.
Bezradnie przyglądali się cielęciu, które, nawiasem mówiąc, miało rozmiary dorosłej krowy.
– Nie macie nikogo w wiosce, kto mógłby pomóc jelonkowi? – spytała Miranda.
Gondagil zastanawiał się.
– Chyba nie. Nie dysponujemy takimi środkami jak ty.
Miranda potraktowała jego słowa jak komplement i z całych sił starała się wymyślić coś mądrego.
– Wydaje mi się, że to chyba jakaś kontuzja tylnej części ciała – rzekła z wahaniem. – A jak ty myślisz?
Gondagil się z nią zgadzał. Kucnął przy jelonku, ale rodzice nie chcieli go dopuścić do małego. Olbrzymie rogi znalazły się niepokojąco blisko ciała Warega.
– Spokojnie, spokojnie – prosiła Miranda. – Powinnyście już wiedzieć, że stoimy po waszej stronie. Nie odbierzemy wam dziecka, pozwólcie nam je obejrzeć.
Wielkie zwierzęta dopuściły wreszcie ludzi, same jednak nie chciały się odsunąć.
– Trudno, będziemy pracować pomimo zagrożenia – stwierdziła Miranda. – Przyjrzyj się tej nodze.
– Ojej – westchnął Gondagil. – Złamana? W takim razie…
– W takim razie niewiele możemy zrobić – dopowiedziała dziewczyna. – Ale myślę, że nie jest aż tak źle. Przypuszczam raczej, że to zwichnięcie, które nastąpiło podczas upadku. Na pewno sprawimy mu ból, a rodzice nie będą na to spokojnie patrzeć.
– Myślisz, że nas zaatakują?
– Prawdopodobnie, ale i temu postaram się zaradzić.
– Wcale w to nie wątpię – słodkokwaśnym głosem powiedział Gondagil.
Miranda z zapasu leków odziedziczonych po Elenie, która nie chciała mieć już nic wspólnego z pielęgniarstwem, wyjęła strzykawkę ze środkiem znieczulającym. Nikt nie wiedział, że Miranda dysponuje apteczką Eleny, inaczej prędko musiałaby się z nią rozstać.
Miranda nie była pielęgniarką, lecz Elena nauczyła ją najprostszych zabiegów. Niedawno robiła zastrzyk rannemu borsukowi. Podziałał odpowiednio, ale to zwierzę było o wiele większe. Co się stanie, jeśli Miranda zaaplikuje mu niewłaściwą dawkę. Poza tym jelonek miał naprawdę dobrą ochronę.
Dziewczyna poprosiła Gondagila, aby przytrzymał fałd skóry na zadzie zwierzęcia. Mężczyzna z przerażeniem obserwował jej poczynania. Zdziwiło go, że igła strzykawki, z której ściekały kropelki leku, jest tak cienka. Czegoś takiego dotychczas nie widział. Kiedy Miranda wkłuła igłę pod skórę jelonka, Gondagil sam odczuł ból i zdusił jęk. Cielak jednak zdawał się niczego nie zauważyć.
Miranda nie wstając podniosła głowę.
– Teraz możemy tylko czekać.
– Czy on jest już zdrowy? – spytał Haram, który zdołał się wreszcie nacieszyć latarką i gdzieś ją schował.
– Nie, na razie tylko go znieczuliłam. Nie chciałam, by zasnął, bo rodzice mogliby uznać, że nie żyje. Tylko w tylnej połowie ciała na jakiś czas straci czucie.
Tak mi się przynajmniej wydaje, żałośnie dodała w duchu.
Jak długo trzeba czekać? Eleno, Jaskari, przybądźcie mi z pomocą!
Potężne zwierzęta spoglądały na nią niecierpliwie. Wkrótce pewnie same zechcą zająć się cielęciem.
– Spokojnie, tylko spokojnie, wszystko będzie w porządku – dała im znać. Nie wiedziała, czy ją zrozumiały. – Chyba teraz już spróbujemy – stwierdziła, uszczypnąwszy cielaka w zad i nie doczekawszy się żadnej reakcji. – Możecie tu złapać, chłopcy?
Okropnie się zrobiłaś bezpośrednia, Mirando, pomyślała z goryczą, ale „chłopcy” usłuchali. Wspólnymi siłami nastawili nogę jelonka. Stawy wróciły na miejsce. Zwierzątko drgnęło, lecz nic poza tym się nie stało.
– Już dobrze – uspokajała Miranda pochylone nad nimi wielkie stworzenia. – Teraz wszystko powinno już być w porządku, potrzeba tylko trochę czasu. Pomożemy mu stanąć na nogi, chłopaki?
Mocno ujęli jelonka, który chętnie się temu poddawał. Stanął wreszcie na drżących nogach, chwiejąc się z boku na bok. Wreszcie przysiadł na zadzie.
– Cóż ze mnie za idiotka, przecież znieczulenie ciągle jeszcze działa. Myślę, że teraz zrobimy tak: niech ta rodzina sama sobie daje radę, dość tu trawy i innego pożywienia. My za to powinniśmy się stąd wynieść.
– Ja też tak uważam – przyznał Gondagil. – Chodźmy.
Miranda prędko pożegnała się z olbrzymimi jeleniami i pobiegła za mężczyznami, nie wiedziała bowiem, co teraz myślą i czują zwierzęta. Na wszelki wypadek lepiej stad odejść.
Ruszyli w stronę wzgórz przez bagniste łąki, gdzie rosa błyszczała w trawie, mocząc im stopy.
– Ach, jak tu pięknie – szepnęła Miranda. – Tak rzadko mamy u nas rosę. Widziałam ja tutaj chyba tylko raz, dzisiejszej nocy.
– Przypuszczam, że tu jest chłodniej – trzeźwo zauważył Gondagil.
– O, tak, oczywiście, i to znacznie. Dokąd idziemy?
– Tak wysoko, jak się da.
Nagle Miranda pochwyciła wzrok Harama. Może była zbyt przewrażliwiona, wydało jej się jednak, że jego oczy mówią: Uporaliśmy się ze świętymi, teraz kolej na ciebie, dziewczyno.
W każdym razie odniosła wrażenie, że w szaroniebieskich oczach dostrzega groźny błysk.
Plecak. Pistolet laserowy. Muszę bronić tych rzeczy przed Haramem, inaczej będzie źle.
Od strony Gór Umarłych dobiegło chrapliwe zawodzenie wielu głosów.
– Przynajmniej wy mogłybyście milczeć – wykrzyknęła gniewnie Miranda.
Kąciki ust Gondagila wykrzywiły się w drwiącym uśmiechu.
9
Dotarli do szczytu jednego z najwyższych wzgórz pomiędzy Doliną Cieni, którą władały potwory, a Doliną Mgieł, zamieszkaną przez lud Timona, Waregów.
Miranda miała stąd doskonały widok we wszystkich kierunkach.
Unikała jednak patrzenia na Góry Czarne, Góry Śmierci. Coś w nich przerażało ją ponad miarę, a zarazem wabiło.
Wabiło? Nie, starała się za wszelką cenę stłumić to uczucie, lecz w głębi ducha zdawała sobie sprawę, że w niej tkwi. Miała ochotę wyznać Gondagilowi: „Odnoszę wrażenie, że kiedyś będę musiała tam pójść”, lecz oczywiście milczała. Ci gruboskórni mężczyźni i tak nigdy nie pojmą uczuć kłębiących się w duszy kobiety z Ludzi Lodu.
Skierowała wzrok w inną stronę.
– Królestwo Światła – szepnęła z uniesieniem.
I teraz jeszcze lepiej zrozumiała tęsknotę ludzi pozostających na zewnątrz.
Mur niczym gigantyczna przytłaczająca kopuła cyrku wznosił się wysoko pod niebo i rozpościerał bezgranicznie szeroko. Mur sam w sobie pozostawał niewidzialny, kopułę tworzyło zamknięte wewnątrz światło.
Jasny, kuszący świat.
Ci, którzy mieszkali najbliżej, mogli korzystać ze światła, ciepły blask sączył się do Królestwa Ciemności niczym poświata. Miranda jednak widziała także łańcuch wysokich gór w kolorze piasku, rozdzielający świat we wnętrzu Ziemi na dwie części. Za górami musiała panować całkowita ciemność.