Doszła w końcu do największej niezwykłości w Królestwie Światła, do Świętego Słońca. Wspomniała o tym, że życie ludzi się tu wydłuża, i nie tylko. Ludzie zatrzymują się na granicy trzydziestu lat, a ci, którzy przybywają do krainy jako starsi, młodnieją właśnie do tego wieku.
Zorientowała się, że jej słowa w oczach obu mężczyzn przywołały smutek, i prędko zmieniła temat. Zaczęła mówić o mieszkańcach Królestwa Światła. O Obcych, o których nikt nic nie wiedział. Gondagil i Haram pokiwali głowami. Dla nich także ci nazywani przez nią Obcymi byli jedną z największych zagadek Królestwa Światła. Kilkakrotnie widywano ich w Ciemności, niezwykle wysokie postaci w jasnych szatach. Mieli jedwabiste włosy i osobliwe oczy.
– Tak, to właśnie Obcy – potwierdziła Miranda. – Mamy też Strażników…
– Właśnie. Co to za jedni? – chciał wiedzieć Haram.
Miranda starała się uważać na niego. Spostrzegła, że jego wzrok nieustannie biegnie ku pistoletowi, który miała zatknięty za paskiem. Uświadomiła też sobie, że w momencie, gdy Haram zrozumie, iż pistolet nie jest aż tak niebezpieczny, i odbierze go jej, to ci dwaj mężczyźni nie tylko pozbawią ją wszystkiego, co ma w plecaku, lecz także zmuszą do wskazania im drogi do Królestwa Światła, wedrą się do środka, a do tego pod żadnym pozorem nie wolno dopuścić.
– Strażnicy? – powtórzyła. – Wywodzą się z różnych ras. W żyłach wielu z nich płynie krew Lemurów. Lemurowie to prastary lud, swoimi całkiem czarnymi oczyma przypominający nieco Obcych. Są jednak niżsi i od początku przemieszani z ludźmi. Chociaż czy Lemurów można nazwać ludźmi? To była człekokształtna rasa żyjąca na Ziemi, z którą łączyli się Obcy, by ją uszlachetnić. Lemurowie na ziemi dawno już wymarli, tutaj jednak jest ich wielu.
Dwaj ludzie pustkowia słuchali z zaciekawieniem, chłonąc wszelkie informacje. Pragnęli dowiedzieć się wszystkiego o niezwykłej krainie, do której nie mogli dotrzeć, lecz mimo to nie przestawali o niej śnić.
– Są tam też ludzie, tacy jak wy i ja, wciąż napływają, moja grupa przybyła jako ostatnia, tak mi się przynajmniej wydaje. Ja sama jestem tam od niedawna, ale miałam w życiu marzenie…
– Właśnie, coś ty za jedna? – obcesowo przerwał jej Gondagil.
– Wywodzę się z niezwykłego rodu – odparła Miranda.
A potem opowiedziała im o Ludziach Lodu. Nie relacjonowała oczywiście całej historii, mówiła tylko o cechach, jakimi obdarzeni zostali niektórzy przedstawiciele rodziny, ona sama posiadała ich niewiele, Marco natomiast to wyjątkowa postać, był na poły Czarnym Aniołem i potrafił rzeczy, w które trudno uwierzyć. Nie zapomniała także o czarnoksiężnikach, Mórim i Dolgu mówiła, jak bardzo są niezwykli.
Gondagil i Haram ze zdziwieniem i niedowierzaniem słuchali o zdumiewających poczynaniach czarnoksiężników i Marca. Uznali je za niemożliwe. A gdy wspomniała o Tsi-Tsundze i istotach natury ze Starej Twierdzy, roześmiali się wyniośle. Ich śmiech mówił: zejdź na ziemię, dziewczyno.
Ale Miranda nie skończyła jeszcze swych niezwykłych historii. Niestety, w istnienie Madragów nie uwierzył żaden z mężczyzn, a o duchach Ludzi Lodu, żywych umarłych, w ogóle nie chcieli słuchać. I jeszcze duchy Móriego? Czy ona kompletnie oszalała? Co ona sobie o nich myśli, że pozwolą się tak zwodzić?
Miranda westchnęła.
– Mogłabym wam opowiedzieć o wiele więcej, o elfach żyjących w lasach, o duchach przyrody, o czarach, które trudno pojąć, ale i tak uznalibyście, że was oszukuję, na razie więc wystarczy.
Zapanowała cisza. Mirandzie było przykro, ponieważ mężczyźni nie chcieli jej wierzyć, oni zaś czuli się urażeni, sądząc, że dziewczyna z nich drwi.
Od strony Gór Czarnych dobiegł przeciągły krzyk, jakby jakiejś istoty, która znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
Miranda zmarszczyła brwi.
– Co to właściwie jest? Mieszkacie tak blisko i nic nie wiecie o tych dźwiękowych i świetlnych zjawiskach?
Gondagil ociągał się z odpowiedzią.
– To tylko niemądre legendy, tak samo niewiarygodne jak twoje gadanie o czarach i tajemniczych istotach w Królestwie Światła.
– Ale opowiedzcie mi przynajmniej te legendy, skoro sądzicie, że i tak w nie wierzę.
Gondagil przekazał jej więc stare baśnie.
Miranda poczuła, jak włos jej się jeży na głowie.
– To nie może być prawda – szepnęła.
– Oczywiście, że to nieprawda – prychnął Haram. Waregowie zastanawiali się, dlaczego dziewczyna tak nagle pobladła.
Czyżby za sprawą starej legendy?
10
Muszę porozmawiać z Markiem, taka była jej pierwsza myśl. I z ojcem, Mórim, Dolgiem, Ramem, Natanielem i wszystkimi innymi. To nie może być prawda!
Siedziała bez ruchu jak sparaliżowana, ledwie usłyszała zniecierpliwione ponaglenie mężczyzn: „I co dalej? Mów!”
– Co takiego? – ocknęła się wreszcie. – Gdzie to ja byłam?
– Właściwie nigdzie – odpad Gondagil. – Ale chcemy się teraz dowiedzieć, dlaczego wyszłaś poza mur i w jaki sposób się stamtąd wydostałaś.
– Na to ostatnie pytanie nie mogę odpowiedzieć, natomiast pierwsze… No cóż, muszę chyba zacząć od siebie. Mam siostrę, bardzo piękną zresztą…
– Przyprowadź ją następnym razem – mruknął Haram.
– Następnym razem? Wydaje ci się, że nastąpi jakiś następny raz? – zdziwiła się Miranda. – Moja radość nie będzie miała granic, jeśli w ogóle wrócę do domu. No cóż, moja siostra twierdzi, że jestem wichrzycielką, że wydaje mi się, iż mogę własnymi rękami naprawić świat. I że mam przesadnie wyczulone poczucie sprawiedliwości. Ona natomiast jest na tyle rozlazła, że słabo jej się robi, gdy patrzy, jak inni działają.
– Wracaj do rzeczy – krótko polecił jej Gondagil.
– Przecież właśnie o tym mówię – oburzyła się Miranda.
O mały włos nie dodała: „ty głupcze”, ale w porę ugryzła się w język. Gondagil był człowiekiem dumnym i na pewno źle by przyjął tak obraźliwe określenie. Miranda musiała podtrzymać tę odrobinę życzliwości, jaką dla niej miał. Trudno jednak uznać, że było to gorące uczucie.
Ludzie o nadmiernie wybujałym poczuciu własnej godności są niebezpieczni, pomyślała. Przeniosła spojrzenie na Harama. Ale ten człowiek jest jeszcze groźniejszy. W bardziej bezpośredni, namacalny sposób. Nie odrywa oczu od pistoletu.
Odruchowo położyła dłoń na kolbie.
Moje jedyne zabezpieczenie, stwierdziła.
Przeszła wreszcie do sedna, jak się miało okazać, ze zgubnym skutkiem.
– Rzeczywiście jest chyba prawdą, że mam wyczulony zmysł sprawiedliwości. Nie lubię, kiedy się depcze ludzką godność. Dlatego zawsze biorę stronę tych, których się źle traktuje, słabych, wszystkich kozłów ofiarnych…
Jej myśli znów na moment się rozproszyły. Czasami musiała przecież uznać, że ktoś miał istotny powód, by czynić z drugiego kozła ofiarnego. Nie myślała teraz o tych przypadkach, w których jej ingerencja była konieczna, lecz o innych. Zawsze zaciekle broniła ludzi, od których wszyscy odwracali się plecami. Niekiedy tylko po to, by stwierdzić później, że większość czasami ma rację. Jej protegowani okazywali się przesiąkniętymi na wskroś złem przestępcami, bez sumienia i bez odrobiny współczucia dla innych.