W takich chwilach litościwemu sercu Mirandy i jej zapałowi do reform zadawano mocny cios.
Nieco drżąco uśmiechnęła się do wyczekujących Waregów.
– Uznałam za bardzo niesprawiedliwe, że my w Królestwie Światła możemy korzystać z dobrodziejstwa i ciepła Świętego Słońca, podczas gdy wy musicie żyć w ciemności.
Z powagą potakująco kiwnęli głowami.
– Najwyższy szef Strażników, Ram, powiedział mi, że jesteście stosunkowo dobrymi ludźmi.
– Stosunkowo? – wykrzyknął Gondagil. – Co masz na myśli?
Do diaska, użyła niewłaściwych słów.
– W porównaniu z innymi plemionami, które tu żyją. Na przykład z potworami.
Atmosfera zgęstniała.
– Mów dalej – ponaglił Gondagil.
Od strony Gór Śmierci dobiegły przenikliwe skargi.
– Ram mówił, że nie mogą dać wam Słońca, bo zaraz wybuchłaby tu wojna.
Ich twarze pozostały zamknięte, twarde i niezgłębione.
– Ale ja… uznałam… pomyślałam… – Nie mogła sobie z tym poradzić. Ich przesyconę agresją milczenie wcale jej nie pomogło. – Zabrałam ze sobą Słońce dla waszego ludu. Całkiem spore, jestem pewna, że wszystkie plemiona mogą żyć tu zgodnie i w spoko… ju…
Urwała gwałtownie. W mężczyznach nastąpiła totalna zmiana.
Najpierw ich twarze zastygły w grymasie niedowierzania, a w końcu Gondagil zawołał:
– Czyś ty całkiem oszalała? Masz zamiar to rozgłaszać?
W tym samym momencie Haram z wrzaskiem rzucił się na plecak Mirandy.
Gondagil usiłował go powstrzymać, siedział jednak za daleko. Nie zdążył. Miranda wyciągnęła pistolet, ale Haram mocno uderzył ją w rękę, pistolet zawirował w powietrzu i spadł w dół zbocza od strony Doliny Cieni. Miranda zauważyła, jak lekko połyskując ląduje na ziemi.
Nie miała już czym się bronić.
Zdążyła na szczęście chwycić plecak, tak że nie dosięgła go ręka Harama. Trzymając ciężki bagaż przed sobą, ruszyła do ucieczki wzdłuż pasma wzgórz.
Słyszała goniących ją mężczyzn straszliwie blisko, wołali ją i siebie nawzajem. Nie rozumiała słów, po prostu śmiertelnie przerażona biegła przed siebie. Miała wrażenie, że czuje oddech Harama na karku. Jego dłoń w końcu dotknęła jej ramienia, dziewczyna uskoczyła w bok ku krawędzi skały, on za nią, wbiegła więc z powrotem na płaskowyż. Nagle Haram potknął się o wystający kamień i stracił równowagę.
Miranda usłyszała jego krzyk, gdy leciał głową w dół, Gondagil także krzyknął ostro, przerażony.
Gonitwa ustała.
Miranda oddaliła się od szczytu wzgórza i dopiero wówczas odważyła się spojrzeć do tyłu.
Ujrzała Gondagila leżącego na brzuchu z jedną ręką zaciśniętą wokół nadgarstka Harama. Haram wisiał nad przepaścią. Ogarnięty śmiertelnym strachem wykrzykiwał do towarzysza trudno zrozumiałe słowa.
– Nie mogę! – zawołał Gondagil. – Sam się ześlizgnę.
Miranda przez dwie sekundy stała nieruchomo. W tym miejscu zbocze było nieco mniej strome, zrzuciła więc plecak na dół i biegiem wróciła do mężczyzn.
– Chwyć mnie za rękę, Haramie.
Przez moment patrzyli na nią, nie posiadając się ze zdumienia, lecz Haram zaraz usłuchał dziewczyny. Chwilę bezradnie wymachiwał swobodną ręką w powietrzu, aż wreszcie dotknął jej dłoni. Miranda zaparła się w ziemię jak tylko mogła.
– Co z ciebie za idiotka? – syknął jej Gondagil do ucha, tak żeby Haram nie słyszał. – Powinnaś była wyznać to tylko mnie.
– Doprawdy?
Gondagil nie użył słowa „idiotka”, tylko innego wyrazu w swym języku, lecz to właśnie miał na myśli. Mirandzie brakło czasu, by się odciąć. Ciągnęła Harama z całych sił.
– Uważaj, Mirando – wydusił Gondagil z wysiłkiem. – Ześlizgujesz się.
– Wszystko będzie dobrze – mruknęła zgnębiona. – Tak mi się przynajmniej wydaje. Jeszcze chwila i zaraz znajdzie się przy krawędzi skały… O, tak.
Gdy tylko stwierdziła, że Haram jest w stanie sam wciągnąć się na górę, wyrwała swoją rękę i rzuciła się do ucieczki. Gondagil nie mógł puścić przyjaciela, Haram też nie był w stanie jej gonić, ona zaś biegła, nie słuchając rozwścieczonych krzyków. Zyskała teraz znaczną przewagę.
Aby dotrzeć do swego plecaka, musiała pokonać spory kawałek, a potem zjechała w dół zbocza na pupie. Poczuła to w całym ciele, w pośladkach, łokciach i stopach. Dotarła jednak do drogocennego bagażu.
Zerknęła jeszcze przez moment na Waregów. Haram przerzucił kolana przez nieduży występ skalny, a Gondagil ciągnął go ile sił w rękach. Wiedziała, że już nie długo zaczną ją ścigać, zaryzykowała jednak i pobiegła wzdłuż dolnej krawędzi urwiska po pistolet. Bała się zostawiać broń w zasięgu chciwych dłoni, wszystko jedno czy miałyby to być ręce Waregów, czy potworów. Z góry doszedł ją krzyk zawodu.
Zanurzyła się w młody las.
Jedno niebezpieczeństwo miała za sobą, czekało ją inne, o wiele większe.
Zniknąwszy z oczu mężczyznom, usiłowała się zorientować, gdzie może znajdować się wejście do Królestwa Światła.
Dokładnie wiedziała, jak wygląda jego najbliższe otoczenie, ale gdzie ono jest? I gdzie są potwory?
Nie miała siły myśleć, głowa i każdy najmniejszy kawałeczek ciała sprawiały jej ból.
Tu, w Królestwie Ciemności, podobnie jak w Królestwie Światła, trudno było odróżnić dzień od nocy. Z tą jedynie różnicą, że tu panował wieczny półmrok. Organizm potrafi jednak wyczuć porę doby, Miranda nie miała wątpliwości co do tego, że u jej przyjaciół nastał już kolejny dzień.
Ach, jakże tęskniła za światłem, jak bardzo pragnęła znaleźć się wśród tych, których znała i kochała. Nieustający zmierzch ogromnie ją denerwował, niemożność wyraźnego widzenia wprawiała w irytację, ale z wysiłkiem posuwała się naprzód.
Niepokoiła się także o zawartość plecaka. Na pewno ucierpiała podczas upadku w dół zbocza, Miranda wierzyła jednak, że instrumenty i wszystkie źródła światła, które zabrała ze sobą, ocalały.
Żałowała teraz, że hojniej nie obdarowała Gondagila i Harama, mimo wszystko potraktowali ją lepiej, niż można było się spodziewać. To z jej winy wszystko tak źle się skończyło, powinna zachować większą ostrożność, mówiąc o Słońcu, które ze sobą zabrała. Ale ogarnął ją taki zapał, z całego serca chciała im pomóc. Pojęła teraz, jak bardzo niebezpieczne mogło być Słońce w Ciemności. Ram miał całkowitą rację. Chciwe, wręcz wygłodniałe, oczy Harama, zawód i wściekłość Gondagila wywołana jej niezdarnym załatwieniem tak ważnej sprawy.
Miranda także była rozczarowana. Uświadomiła sobie, że nie zdoła powtórnie wybrać się na taką ekspedycję. I tak miała niesłychane szczęście, pokonując Dolinę Cieni. Tylko dzięki olbrzymiemu jeleniowi wciąż jeszcze żyła. Teraz zwierzę odeszło, musiało zająć się własną rodziną i rannym jelonkiem.
Tym razem przyjdzie jej samotnie pokonać niebezpieczny teren. Nawet dziecko by zrozumiało, że szanse ma niewielkie.
Ze swego stosunkowo wysoko położonego punktu obserwacyjnego widziała obszar należący do potworów. Ich rozmieszczone gęsto siedziby leżały tuż pod nią. Wrota w murze?
Muszą znajdować się bardziej na prawo, chociaż to miejsce stąd, z góry, wygląda nieco inaczej. Ale to jedyne możliwe położenie.
Jak ona się tam dostanie?
Uświadomiła sobie wreszcie, że to nierealne. Nie bez powodu lud Timona trzymał się z dala od muru. Strzeżono go lepiej niż skarbca.
Pilnowały go żądne mordu, krwiożercze bestie.
Gdyby tylko udało mi się dotrzeć do muru, powtarzała w duchu, mogłabym się przekraść wzdłuż niego, bo one tam nie podchodzą. Ale jak tam zajdę? W jaki sposób zdołam znaleźć drogę, skoro nie udało się to Waregom? Co ja sobie wyobrażam?