Miranda siedziała w dość dużej odległości od terytorium potworów, ukryta pod skalnym nawisem, tak aby Haram i Gondagil nie mogli jej zobaczyć.
Potrzebuję pomocy, doszła do wniosku, sama nigdy sobie z tym nie poradzę. Muszę się zastanowić.
Długo siedziała z zamkniętymi oczyma, usiłując zebrać myśli.
Pochodzę z Ludzi Lodu, Marco i Dolgo stwierdzili, że mam w sobie ślady niezwykłych cech wybranych, ale to tylko ślady. Nie przychodzi mi do głowy żaden mądry pomysł.
Delikatnie wsunęła obie ręce do plecaka i położyła je, na kasetce ze Świętym Słońcem. Za nic na świecie niej miała odwagi otworzyć skrzynki, światłoszczelnej i starannie opakowanej. Jeden jedyny błysk złocistej kuli opromieniłby całą okolicę aż do nieba, a wtedy byłoby już po niej.
Przejrzała w myśli wszystkie urządzenia, jakimi dysponowała, ale w tej sytuacji żadne nie wydawało się przydatne. Miała jeszcze dwie kieszonkowe latarki, ot, i wszystko. Wydawało się, że całe wyposażenie zachowało się w dobrym stanie.
Dzięki Bogu.
W każdym razie udało mi się coś przeżyć, pomyślała z lekką desperacją. Przecież zawsze żal mi ludzi, którzy i u schyłku życia pytają zdumieni: „Czy to już wszystko, czy to już naprawdę wszystko?” Takich, co tylko czekali, by życie samo do nich przyszło, a kiedy tak się nie stało, poczuli się oszukani, wręcz okradzeni.
Jeśli człowiek nie szuka przeżyć, to sam jest sobie winien, doszła do wniosku Miranda w swej młodzieńczej pysze i nadmiarze odwagi.
Chociaż czy to właśnie nadmiar odwagi dokuczał teraz dziewczynie? Odczuwała raczej jej brak.
Może nie wszyscy ludzie potrzebują w życiu napięcia? Może są tacy, którzy wolą poczucie bezpieczeństwa?
Filozoficzne przemyślenia przerwała jej opadająca głowa. Na krótko przysnęła, zaraz jednak znów wróciła do brutalnej rzeczywistości.
Nie spała od przedostatniej nocy, a i wówczas nie udało jej się odpocząć, tak bardzo była podniecona swym zadaniem. Potem minął cały dzień, wieczorem wyszła, rozpoczynając samotną wędrówkę, a teraz nastał już dzień kolejny. Czy to dziwne, że niemal zasnęła?
Przetarła oczy i potrząsnęła głową, żeby rozjaśnić umysł. Co powinna zrobić? Owszem, pochodziła z Ludzi Lodu, ale czy to mogło jej teraz w czymkolwiek pomóc? Raczej nie.
A co z jej telepatycznymi zdolnościami? Z kim powinna nawiązać kontakt?
Najbliżsi jej byli Marco i Nataniel, ewentualnie właśnie oni mogli przejąć wysyłane przez nią sygnały. Ale nawet jeśliby wychwycili jej rozpaczliwe wołanie o pomoc, to co z tego? Co mogli zrobić innego, niż powiadomić Rama? A wtedy wydarzyć się mogły dwie rzeczy: albo pozostawiliby ją własnemu losowi, zabraniając wstępu do Królestwa Światła, albo też cała armia Strażników i Obcych, wielu rozgniewanych mężczyzn, przybyłaby jej na ratunek. Taka perspektywa nie przedstawiała się zachęcająco.
Odrzuciła więc tę myśl.
Móri i Dolgo. Czarnoksiężnicy? Nie byli jej krewniakami, więc możliwość nawiązania z nimi kontaktu telepatycznego wydała jej się mniej prawdopodobna.
Widziała jednak przecież, jak pogrążają potwory w głębokim śnie, słyszała, jak odmawiają nad nimi swoje zaklęcia. Posługiwali się jedenastowiecznym językiem islandzkim, czyli staronorweskim. Niestety, nie pamiętała, jak brzmią zaklęcia. Poza tym nie była przecież czarnoksiężnikiem.
Co więc począć? Musi wrócić, ma wszak niezwykłą historię do przekazania.
Może duchy? Duchy Móriego należałoby raczej wykluczyć, one przecież słuchają tylko jego, i to wtedy, kiedy chcą. Ale duchy Ludzi Lodu? Co one mogłyby zrobić?
Przez moment pomyślała o Tsi-Tsundze, lecz on był przywiązany do miejsca, tak samo jak elfy i inne istoty przyrody. Więc może jednak duchy Ludzi Lodu? Kogo z nich mogła wezwać?
Doskonale wiedziała, kogo powinna przywołać, lecz nie chciała. Jeszcze nie, wstrząs mógł być zbyt wielki. Ale co z Tengelem Dobrym? Czy on albo w ogóle którykolwiek z duchów Ludzi Lodu mógł przejść do Królestwa Ciemności? Wątpiła w to, w dodatku nie bardzo też ufała własnym nadprzyrodzonym zdolnościom. Nieporadnie usiłowała skupić się na Tengelu Dobrym i ściągnąć na siebie jego uwagę, była jednak zbyt wzburzona, za bardzo przestraszona i osamotniona. Nic jej z tego nie wyszło.
Wreszcie uświadomiła sobie jedno: nie mogła liczyć na to, że ktokolwiek jej pomoże. Sama nawarzyła piwa i sama będzie musiała je wypić.
Mało brakowało, a nie zapanowałaby nad ściskaniem w gardle, nerwowo mrugała powiekami, starając się odegnać łzy.
W końcu zdecydowała się ruszyć drogą, która wydała jej się najbezpieczniejsza, a raczej najmniej niebezpieczna. Jasne bowiem było, że bezpieczna droga przez terytorium bestii nie istnieje.
Przeszła tak daleko, jak tylko się dało w prawo wzdłuż przepaści, która wyraźnie się obniżała. Nad sobą miała skalne nawisy, pod nią rozciągały się zarośla zamieszkane przez potwory. Starała się za wszelką cenę pozostać niewidoczna i z dołu, i z góry.
Wreszcie nie była już w stanie posuwać się dalej prosto, musiała spuścić się w dół, przedrzeć przez las wroga i dotrzeć do muru. Gdyby tylko udało jej się dostać w pobliże niewidzialnej kopuły, być może byłaby bezpieczna.
Wybrała drogę przez teren, w którym siedziby bestii leżały w największym oddaleniu od siebie. Jednak gęste zarośla wydawały się tam nie przeniknione, mogło się w nich kryć wszystko.
Od dawna dziwił ją niezwykły blask, jaki miała przed oczami. Nie bardzo wiedziała, skąd się brał, wcześniej go nie zauważyła.
Szła dalej, skradając się, bardzo nie chciała, żeby ktokolwiek ją zaskoczył.
Ale tak właśnie się stało. Niespodziewanie została napadnięta.
Od tyłu zaatakowały ją dwa potwory.
11
Miranda zobaczyła ich owłosione ramiona, poczuła ostry zapach dzikiego zwierzęcia, jeden z nich ugryzł ją w szyję pod uchem.
Było to ohydne ukąszenie ostrych zębów, żadne pieszczotliwe muśnięcie. Potwory chciały ją zabić.
Próbowała wykrzyczeć swój ból, ale druga z bestii mocno zacisnęła ręce na jej szyi. Miranda zaczęła się dusić, na próżno starała się wyciągnąć pistolet.
Nagle oba potwory zaniosły się wrzaskiem i rozluźniły chwyt. Potem potoczyły się na ziemię i padły jak martwe.
Dziewczyna, przerażona i zdumiona, odwróciła się, przyciskając rękę do rany. W gorączce walki usłyszała jakiś świst, nie miała jednak czasu, by się nad tym zastanawiać. Teraz wreszcie się zorientowała, co zaszło.
W plecach każdego z potworów tkwiła strzała.
Miranda podniosła głowę.
Wysoko ze skalnej półki spoglądali na nią dwaj mężczyźni.
Haram i Gondagil.
Haram? Nie zaliczał się wszak do jej serdecznych przyjaciół, po prawdzie żaden z nich nim nie był.
Być może w taki oto sposób dziękował jej za ocalenie życia, odwzajemnił przysługę.
Raczej powodował nim strach, że Święte Słońce wpadnie w niewłaściwe ręce, pomyślała trzeźwiej Miranda. Ojej, jak ta rana krwawi!
W każdym razie uniosła dłoń w geście podziękowania. Przez moment miała ochotę wrócić do nich na górę, wiedziała jednak, że to doprowadzi do niezgody między dwoma przyjaciółmi, a może nawet całymi plemionami. Musiała wreszcie przyznać, że jej misja w Królestwie Ciemności zakończyła się niepowodzeniem.
Gondagil machnął ręką, zorientowała się, o co mu chodzi, wskazywał jej drogę. Gestem dała mu znać, że zrozumiała.
Przestali ją już ścigać, znajdowali się zresztą za daleko, bliżej miała teraz do muru niż do nich.
Dopiero gdy odeszła spory kawałek od tamtego miejsca, uświadomiła sobie, że z łatwością mogli zastrzelić także ją, a potem zejść na dół po Słońce i resztę jej cennego wyposażenia.