Gondagil oderwał się od wspomnień i powrócił myślą do teraźniejszości. Dolina Cieni pogrążona była w ciszy, potwory jeszcze się nie przebudziły. Wiedział jednak, że wszędzie dookoła czuwają straże, wystarczy jeden ich ostrzegawczy okrzyk, a cała dolina zapełni się bestiami i wraz z Haramem będą musieli uciekać, by ratować życie. Dlatego właśnie nie mogli nigdy zbliżyć się do muru i dokładniej go zbadać. Tyle razy już próbowali dotrzeć do miejsca, w którym wtedy otworzyły się drzwi, ale właśnie tam krwiożercze bestie wystawiały dodatkowe posterunki. I one także dostrzegły słaby punkt w murze, postanowiły więc trwać w gotowości na wypadek, gdyby wrota jeszcze raz się otworzyły.
Kraina potworów była dość rozległa, sięgała od jednej góry do drugiej. Dwaj przyjaciele z krainy Timona podkradali się oczywiście pod niewidzialny mur, dotykali go, szukali miejsca, w którym mogliby się przedostać na drugą stronę, nigdy jednak nie mieli dostatecznie dużo czasu na poszukiwania. Zawsze pojawiały się owe znienawidzone wrzeszczące hordy, zmuszając ich do odwrotu. Trudno policzyć starcia, które przyszło im stoczyć z dzikusami. W prawdzie mogli z gorzką radością rachować powalonych. wrogów, lecz liczba małych złośliwych stworów i tak się przez to nie zmniejszała.
Gondagil jednak nie porzucał nadziei. Pewnego dnia zdoła przedrzeć się przez mur. A może przynajmniej nawiąże kontakt ze Strażnikami? Niestety, oni pojawiali się bardzo rzadko, na ogół tylko od współplemieńców słyszał, że widzieli któregoś z nich wędrującego przez Królestwo Ciemności i zaraz znikającego.
Jemu samemu nigdy nie udało się żadnego spotkać.
Wiedział, że wódz jego plemienia zawarł ze Strażnikami umowę. Obie strony szanowały się nawzajem, lecz nic więcej, nie dało się mówić o jakiejkolwiek przyjaźni. Każda ze stron po prostu akceptowała istnienie drugiej i jej prawo do życia.
Gdyby tylko Gondagilowi udało się spotkać Strażnika! Gdyby wkrótce coś się wydarzyło!
I nagle, stojąc tak na szczycie wzgórza o wczesnym poranku, obaj znieruchomieli, natężyli uwagę, niemal przestali oddychać.
Coś zaczęło się dziać. Przy murze.
2
Zapał Mirandy do reform zdawał się nigdy nie słabnąć. Palił się wiecznym płomieniem. Za swoją pasję i misję uznała zaniesienie światła nieszczęsnym ludziom z Ciemności.
Wygląd młodszej córki Gabriela dość wyraźnie się zmienił od czasu, kiedy była ślicznym dzieckiem, noszącym w bagażu podręcznym nadzieje rodziców na to, że przeobrazi się w równie śliczną młodą kobietę. Jasnorude włosy, niegdyś przewiązane błękitną kokardą, przybrały odcień niemal miedziany i teraz już zdecydowanie nie zdobiła ich żadna kokarda. Pod wieloma względami Miranda była zupełnym przeciwieństwem Eleny. Na przykład włosy, Elena upierała się przy swej długiej, nietwarzowej fryzurze i kiedy wreszcie zdecydowała się obciąć loki, okazała się prawdziwą pięknością. Miranda natomiast zawsze krótko się strzygła, a zapewne wiele by zyskała nosząc dłuższe włosy. Bardziej dziewczęca fryzura przesłoniłaby wrażenie chłopięcości, wywoływane przez proste ramiona i wąskie biodra.
Miranda jednak rzadko zajmowała się podobnymi błahostkami.
Przeprowadziła z Ramem rozmowę dotyczącą możliwości większego rozprzestrzenienia słońc, obdzielenia światłem innych ludzi. On jednak tylko kręcił głową. „Sądzisz, że nie myśleliśmy o tym, Mirando o płomiennej woli i gorącym sercu? To niemożliwe, wiesz przecież, że Słońce nie może zostać zbezczeszczone złem, a bestie poza murem są nim przesiąknięte na wskroś. Stałyby się jeszcze gorsze, gdyby czarne słońce wzmogło ich zło”. „Ale są chyba jeszcze jakieś inne plemiona” – zaprotestowała Miranda. „Owszem, lecz nie możemy do nich dotrzeć. A gdyby nawet udało nam się ofiarować im Słońce… Jak myślisz, co by się z nim stało? Potwory uczyniłyby wszystko, by je wykraść, i takie plemię długo by nie przetrwało”. „A czy nie można wobec tego sprowadzić tych tak zwanych dobrych plemion do Królestwa Światła? Przecież z Siską wszystko ułożyło się pomyślnie”.
Ram odparł, że te plemiona nie są wcale aż tak dobre, a poza tym potwory uniemożliwiają wszelkie podobne eksperymenty.
Indra w tym momencie mruknęłaby beztrosko pod nosem o „spuszczeniu tego wszystkiego w klozecie”, lecz Miranda była inna niż jej siostra. Oczy jej zwilgotniały i Ram, chociaż nie wierzył własnym uszom, to usłyszał jednak, jak szepcze: „Biedne potwory”.
W tajemnicy podjęła pewne działania. Jako wielkiej miłośniczce przyrody przydzielono jej zadanie gromadzenia rozmaitych znalezisk z lasów i pól i przekazywania ich do laboratorium w stolicy. Taka praca doskonale jej odpowiadała, a najważniejsze, że w tym samym czasie mogła poczynić własne obserwacje. Nikt tak naprawdę nie pilnował, czym zajmuje się dziewczyna.
Właściwe takie postępowanie należałoby uznać za niezbyt przyzwoite, ale Miranda specjalnie się tym nie przejmowała.
Miała w domu niedużą, bardzo szczelną kasetkę, w której chowała zdobyte własnym przemysłem cenne znaleziska, a mianowicie drobniutkie kawałki Świętego Słońca.
Jak w ogóle było to możliwe? Cóż, światło Słońca wykorzystywano do wielu różnych celów. Miranda zaczęła od własnej latarki kieszonkowej, kształtem przypominającej cieniutkie jak długopis latarki używane na Ziemi. Różnica polegała na tym, że światełko w niej płonące było wieczne i miało delikatny ciepły blask, jaki dawało słońce, tylko w miniaturze. Istniały też inne źródła światła, na przykład malusieńkie lampeczki w korytarzach pod powierzchnią ziemi. Gdyby zabrała jedną z długiego ich szeregu, nikt pewnie by tego nie zauważył.
Oczywiście własny dom niemal doszczętnie ogołociła z wszelkich źródeł światła. Ludzie wykonujący usługi w domach nie mogli pojąć, na cóż Mirandzie tyle dodatkowych lamp.
Miała jeden problem, za to dość poważny: co prawda cieszyła się z posiadania drobnych kawałków dających światło, ale w jaki sposób połączyć je w jedno słońce? Lampki, nieduże pojemniki z materiału przypominającego szkło, wypełnione świętym światłem, przypominały nieco ziemskie neonówki. Miranda nie była fizykiem czy chemikiem, a bała się prosić kogokolwiek o radę w obawie, że jej plan zostanie odkryty. Gromadziła więc światełka z nadzieją, że być może czas jakoś jej pomoże.
Innym, właściwie na dobrą sprawę nierozwiązywalnym problemem była kwestia przedostania się przez mur.
Nagle jednak, w ciągu paru zaledwie tygodni, wszystko zaczęło się układać.
Miranda wędrowała akurat po lesie, zajęta zbieraniem okazów, które mogłyby zainteresować laboratorium w stolicy. Miała zgłaszać przede wszystkim znaleziska świadczące o chorobach roślin czy też o wzrastającej bądź malejącej populacji różnych gatunków zwierząt. Starała się przy tym jak najczęściej zbliżać do muru, uznała bowiem, że należy dokładnie go zbadać.
Otrzymała pozwolenie poruszania się po Srebrzystym Lesie, byle tylko trzymała się z daleka od okolicy, gdzie pracowali Madragowie i gdzie ziemia niekiedy drgała od wibracji umieszczonych pod jej powierzchnią wielkich maszyn. Na ogół chodziła sama, od czasu do czasu tylko pożyczała sobie do towarzystwa Nera.
Tego dnia jednak samotnie wybrała się na przechadzkę do Srebrzystego Lasu. Nieczęsto się tam zapuszczała, gdyż las położony był daleko.
Wówczas to usłyszała glosy.