– Ach, jak mi przykro! Podczas upadku? Możesz chodzić?
Niepotrzebne pytanie, widziała przecież, że zbliżył się do niej, nawet nie kulejąc.
Haram zaś prędko oświadczył:
– Gondagila nie ma tutaj.
– To wiem, mówiono nam, że ty jesteś jedyną osobą, która może, go sprowadzić. Czcigodni mężczyźni, którzy przybyli wraz ze mną z Królestwa Światła, chcieliby porozmawiać z wami oboma.
– O czym? – Haram podejrzliwie zerknął na kobietę, która ukazała się w drzwiach domu, z którego wcześniej wyszedł. Miranda życzliwie skinęła jej głową, kobieta wyglądała jak większość niewiast z tej wioski, jasnowłosa i mocno zbudowana, bez oznak szczególnej inteligencji, jaka charakteryzowała Gondagila. Miranda znów odwróciła się do Harama.
– O czym chcą rozmawiać? Na pewno o niczym nieprzyjemnym.
Strażnik Słońca zawołał ją, mieli wejść do domu wodza. Haram poszedł za nimi, odepchnąwszy kobietę, która chciała mu towarzyszyć.
Miranda zadrżała w wilgotnym, przesyconym mgłą powietrzu. Nie mogła pojąć, jak ludzie mogą tutaj żyć. Było jednak zapewne tak, jak mówił któryś z wartowników: człowiek się przyzwyczaja, ludzkie ciało posiada zdolność przystosowania się do środowiska i klimatu. Co prawda z wielu domów w wiosce dał się słyszeć kaszel dzieci.
Przyjemnie było znaleźć się w cieple domu. Na palenisku płonął ogień, a na ścianach zawieszono miękkie skóry. Nie było jednak wśród nich skór jeleni, świętych nie należało tykać.
Wódz, chudy, niemal wyniszczony mężczyzna, przyjął ich z pełną rezerwy uprzejmością. Wyjaśnili mu, z czym przychodzą, powiedzieli, że potrzebna im rada i pomoc ludu Timona, za którą hojnie ich wynagrodzą.
Wódz, usłyszawszy ich prośbę, popatrzył z gniewem na Harama.
– Dlaczego jeszcze nie sprowadziłeś Gondagila?
Haram poderwał się i chciał już wybiec z chaty, lecz Miranda go zatrzymała.
– Zaczekaj, może da się to załatwić szybciej. Nie zdając sobie z tego sprawy, wskazałeś kierunek, w którym on może się znajdować. Tam wysoko, w pobliżu tych jasnych gór? No właśnie, a pamiętasz, jak ty, Gondagil i ja rozmawialiśmy o rakietnicach, jakich używamy w Królestwie Światła?
Haram kiwnął głową.
Miranda poprosiła Strażnika Słońca o zezwolenie na wystrzelenie rakiety. Uznała, że Gondagil zrozumie sygnał, był wszak inteligentnym człowiekiem.
Wszyscy, łącznie z wodzem, wyszli, by popatrzeć, jak Rok wypuszcza świetlistą racę poprzez morze mgły. Wielkie zdumienie i jeszcze większy zachwyt zapanowały zwłaszcza wśród młodszych mieszkańców wioski. Miranda spytała jeszcze Harama, czy Gondagil przebywa dostatecznie wysoko ponad pasmem mgły, inaczej nie dostrzegłby rakiety. Haram stwierdził, że na pewno ją zobaczy.
Wszyscy czterej mężczyźni z orszaku Mirandy zdawali sobie sprawę, że o Górach Umarłych równie dobrze mógł im opowiedzieć każdy z mieszkańców miasteczka, nie chcieli jednak sprawiać przykrości dziewczynie. Nie wiedzieli natomiast, że nie wzywając Gondagila, zbudziliby takie samo rozczarowanie również w nim.
Gondagil sprawdzał właśnie swój sprzęt wędkarski, gdy nagle mgłę i szare niebo z sykiem rozdarł płomień.
Zdążył ujrzeć rakietę w całej urodzie i podczas gdy jej blask dogasał, starał się domyślić, co też to może być.
Miranda wspominała o czymś podobnym. On i Haram naśmiewali się z niej trochę, niepewni, czy z nich żartuje, czy sama wierzy w takie bzdury. Nie zastanawiając się dłużej, puścił wszystko, co trzymał w rękach, i pognał w stronę wioski.
Po drodze zdążył się zastanowić. To na pewno jakieś zjawisko przyrodnicze, doszedł do wniosku. A może przybył ktoś z Królestwa Światła i przyniósł to, o czym mówiła Miranda? To nie mnie wzywają, wystrzelili ją raczej dla zabawy. Właściwie mógłbym zawrócić, skoro jednak zaszedłem tak daleko… Dawno już nie byłem w wiosce, i tak potrzebuję stamtąd kilku rzeczy, dlaczego więc miałbym tam nie pójść? Wcale nie jestem ciekaw, przecież i tak wiem, co to może być. Rakietnica, tak chyba to nazywała. No tak, ale jej wystrzelenie może oznaczać, że ktoś w wiosce zachorował albo może potwory zaatakowały, albo też…
W każdym razie to na pewno nie Miranda, to niemożliwe.
Był już na dole w pobliżu wioski, zwolnił więc kroku. Nie chciał przybiegać jak jakiś dureń, któremu się wydaje, że ktoś go wzywa.
Wolno przeszedł przez wioskę i dotarł do głównego placyku, gdzie zebrali się niemal wszyscy mieszkańcy. Dopiero teraz ujrzał gości. Rozpoznał Strażników, czyli Lemurów, i jednego Obcego! I tego pięknego ciemnego człowieka, którego widział przez chwilę wtedy, gdy tamta dziewczynka, Siska, tak nazywała ją Miranda, przybyła do Królestwa Światła, a potwory porwały młodego chłopaka. Wtedy właśnie ci mężczyźni, którzy teraz byli tutaj, uwolnili chłopca ze szponów bestii, tylko do nich przemawiając.
Gondagil starał się udawać kompletnie nie, zainteresowanego. Zbliżył się do wielkiej grupy i wśród dostojników – stał tam również wódz – ujrzał Mirandę. Dech zaparło mu w piersiach, najwidoczniej biegł za prędko. Nie wiedział że ma taką kiepską kondycję. Serce waliło mu nienormalnie mocno i prędko.
– To on! – zawołał ktoś. – Gondagil przyszedł!
A więc jednak to jego wzywano. Ta świadomość go ucieszyła. Nie wolno na nią patrzeć, patrz przed siebie.
Dzieci i młodzież z wielkim rozczarowaniem przyjęli wiadomość, że nie zobaczą drugiej rakiety. Wprawdzie Strażnik Słońca wielkodusznie zaproponował, że wystrzeli kolejną, lecz wódz powstrzymał go gestem. Jeśli prawdą jest, że Svilowie znajdują się w pobliżu, to nie powinni oni ujrzeć broni, jaką dysponują Waregowie. Goście zgodzili się z jego argumentami.
Przybysze wraz z kilkoma wybranymi członkami plemienia przeszli do chaty wodza. Przypatrując się wnętrzu chaty Miranda miała wrażenie, że czas zatrzymał się tu przed wieloma wiekami.
W paradnej Sali, gdzie wódz zwyczajem wikingów miał swe poczesne miejsce, stało wysokie krzesło. Miranda i Gondagil, sami nie bardzo wiedząc, jak do tego doszło, przypadkiem usiedli obok siebie.
Miranda czuła przyjemny, czysty zapach wilgotnego, lasu unoszący się z ubrania i włosów Gondagila, i miała nadzieję, że na jej skórze utrzymała się jeszcze bodaj odrobina perfum Indry, które w ostatniej chwili pożyczyła sobie bez wiedzy siostry. Sama nie miała takich „zbytków”. Teraz jednak bardzo by się jej przydały. Dziwne, jak prędko człowiek może zmienić zdanie, pomyślała ironicznie.
Gondagil dowiedziawszy się, o co chodzi, poprosił, by wezwać jeszcze dwoje z najstarszych członków plemienia, którzy zapewne wiedzą najwięcej na temat Gór Czarnych.
Zaraz też przybyli staruszkowie, połamani reumatyzmem, onieśmieleni wizytą dostojnych gości, w dodatku w tak godnej siedzibie. Marco, w którym wszyscy natychmiast wyczuli osobę królewskiego rodu, choć nikt nie zdradzał, kim naprawdę jest, zasiadł u boku wodza. Z drugiej strony miejsce zajął Strażnik Słońca, Obcy. Marco szeptem poinformował plemiennego dostojnika, że posiada środki, które pomogą sędziwej parze pozbyć się dolegliwości, jeśli tylko oboje zechcą przekazać mu interesujące go wiadomości. Wódz powtórzył jego propozycję staruszkom, którzy pokręcili tylko głowami, nie wierząc słowom Marca, lecz o Górach zgodzili się opowiedzieć.
Dłoń Mirandy przypadkiem dotknęła ręki Gondagila i oboje błyskawicznie odsunęli się od siebie jak oparzeni. Przybrawszy obojętne na pozór miny, przysłuchiwali się słowom starej kobiety:
Rzeczywiście istniała prastara legenda o Górach Czarnych, powiadano, że to przeklęte dusze tak krzyczą, dusze ludzi, którzy za życia byli tak źli, że zatonęli w źródle czarnej, nieprzejrzystej wody i z powierzchni ziemi wpadli w jamę, która sprowadziła ich aż tutaj.