Выбрать главу

Miranda wiedziała, że prawda jest inna, znała wszak opowieść Ludzi Lodu. Nikt nie potrafił wyjaśnić, skąd biorą się krzyki, na pewno jednak nie istniała żadna piekielna otchłań, w którą strącano złych ludzi. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o samym złym źródle i oczywiście o tym, co jeszcze ważniejsze – o drugim źródle.

Tak, tak, powiedziała staruszka, a jej mąż pokiwał głożwą. Istniało jeszcze jedno źródło, z samym dobrem, podczas jednak gdy źródło z ciemną wodą łatwo było odnaleźć, to jasne pozostawało ukryte, trudno do niego dotrzeć.

No cóż, westchnęła Miranda w duchu, na pewno nie pozwolą mi na udział w drugiej ekspedycji, zresztą chyba powinnam się z tego cieszyć.

– Czy znacie drogę do źródeł? – spytał Strażnik Słońca.

Staruszkowie przerazili się nie na żarty.

– Ach, nie, nikt nie był tak szalony, by wyruszyć w Góry Śmierci.

Wtedy o udzielenie głosu poprosił Gondagil.

– Mój dziad, ojciec mej matki, mówił mi o tajemnej drodze, o której dowiedział się od swych przodków. Trudno, było mi ją sobie wyobrazić, lecz wydaje mi się, że zapamiętałem kilka charakterystycznych punktów.

– Doskonale – ucieszył się Strażnik Słońca i spytał wodza: – Czy to możliwe, abyśmy wypożyczyli Gondagila na tę niebezpieczną wyprawę, którą zamierzamy przedsięwziąć w Góry Umarłych, jeśli oczywiście on sam na to przystanie?

Wódz wyraził zgodę, a Gondagil oświadczył, że wskazanie im drogi będzie dla niego zaszczytem.

Na kiedy planują wyprawę?

– Upłynie jeszcze dużo czasu – wyjaśnił Strażnik Słońca. – Jeden z uczestników nie jest jeszcze gotów, musimy na niego zaczekać.

Mirandę, która zafascynowana wsłuchiwała się w głos Gondagila, ogarnęło przerażenie. Przecież trzeba się spieszyć, pomyślała, pamiętajcie o różnicy czasu, jaka nas dzieli. Jeśli będziemy czekać zbyt długo, Gondagil się zestarzeje.

Zanim ktokolwiek zdążył poruszyć ten problem, do chaty wpadł jeden z wartowników, zdyszany i zupełnie blady.

– Svilowie atakują. Wielką gromadą nadciągają z gór!

18

Powstał nieopisany chaos, ludzie biegali bezładnie we wszystkich kierunkach, a Miranda znalazła się nagle na rynku.

Słyszała, że Strażnik Słońca obiecał wodzowi pomóc wszelkimi środkami, jakimi dysponowali podczas tej wyprawy. Najpotężniejszy z Waregów serdecznie mu za to dziękował. „Przypuszczam, że nie jest tego mało – mruknął. – I nie myślę wcale o tym, co da się wziąć do ręki”. Strażnik Słońca uśmiechnął się na to cierpko.

Ktoś szarpnął Mirandę z taką siłą, że omal się nie przewróciła. Gondagil.

– Będziesz tu tkwić jak tarcza strzelecka? Zbierz wszystkie dzieci, jakie tylko spotkasz, i ukryjcie się w jaskini. Znajdziesz ją pod skałą, jeśli pójdziesz w górę tą ścieżką. Svilowie, jak sądzę, nie znają tej groty.

– Czy tam właśnie mieszkasz?

– Nie. Pospiesz się, ruszaj!

Miranda poprosiła o pomoc jakąś młodą kobietę, wspólnie zebrały sporą grupkę dzieci i cała gromada opuściła wioskę, podczas gdy Svilowie przypuścili atak przy granicy od drugiej strony.

Opuszczając zabudowania, Miranda przez moment ujrzała Gondagila. Widziała, jak rozwścieczony, wymachując mieczem, rzuca się na wrogów. Przekonała się teraz, jak bardzo w istocie potrafi być dziki. Dotychczas sądziła, że Haram przesadzał, mówiąc o nieopanowanej gwałtowności towarzysza. Długo jednak nie mogła się Gondagilowi przyglądać, musiała wyprowadzić dzieci.

Przyłączyło się do nich kilka matek, które bały się spuścić swoje latorośle z oka. Kiedy już dzieci zostały dobrze ukryte, Miranda zastanawiała się, co powinna dalej robić.

I wtedy spotkała ją nieoczekiwana przykrość.

Młoda kobieta, którą wcześniej poprosiła o pomoc, popatrzyła na nią z nieskrywaną wrogością i syknęła:

– Trzymaj się z dala od Gondagila, nawet nie próbuj go ukraść, wcale go nie interesujesz, mówię ci.

Mirandę ogarnęło niepomierne zdumienie.

– Ale ja przecież…

Również dwie inne kobiety zaatakowały ją nieprzyjaznymi słowami, powtarzały wciąż, że nie tak łatwo go złapać i że nie dopuszczą, by dostała go jakaś obca. „On jest mój!” – krzyczała młoda dziewczyna, a inna zaraz zaprotestowała: „Nie, mój!” W awanturę wmieszały się jeszcze inne, podkreślając swoje prawo do najatrakcyjniejszego mężczyzny plemienia. Miranda zrozumiała, że awantura wkrótce może przemienić się w rękoczyny, i po cichu się wycofała.

Dzieci znalazły się już w bezpiecznym miejscu, mogła więc bez przeszkód wrócić do wioski. W grocie zostać nie powinna, było to dla niej zbyt ryzykowne.

W połowie drogi zatrzymała się gwałtownie i pospiesznie ukryła za gęstymi krzakami. W niewielkiej odległości dostrzegła bowiem kilku Svilów.

Miranda przyglądała im się oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Były naprawdę straszne, niepodobne do niczego, co dotychczas widziała. Owszem, miały dwie ręce, dwie nogi i jedną głowę, nosiły barwne stroje i buty ze skóry. Na tym jednak wszelkie podobieństwo się kończyło.

Wychylone w przód głowy o wystającym ryjku, małe, czarne, przenikliwie patrzące oczka i długie zęby przywodziły na myśl szczury. Serce Mirandy jednak zawsze krwawiło na myśl o nieszczęsnych prześladowanych gryzoniach, nie sądziła, by szczury chciały przyznać się do jakiegokolwiek podobieństwa do tych wielkich, skradających się dziwnie kolebiącym krokiem istot. Spojrzenia, którymi omiatały wszystko dookoła, przesiąknięte były na wskroś złem. Co to za istoty i dlaczego nigdy wcześniej o nich nie słyszała?

Długie szpony zaciskały się wokół jakiejś straszliwej kłującej i siecznej broni. Najwidoczniej ta grupa odłączyła się od pozostałych lub też usiłowała zaatakować wioskę Waregów od tyłu.

Z osady dochodziły odgłosy zaciętej walki. Nagle jednak błysnęła smuga światła i rozległ się przeciągły, przenikliwy krzyk przerażenia.

Oto Strażnicy z Królestwa Światła włączyli się do akcji, pomyślała Miranda. Nie wiedziała, jakie kroki podjęli, lecz ta broń niewątpliwie pochodziła z jej nowej ojczyzny.

Na myśl o Gondagilu czuła lęk. Był taki śmiały, taki nieostrożny.

Nagle skulona dziewczyna zdrętwiała, usłyszała jakiś odgłos za plecami.

Odwróciła głowę. Jeden ze strasznych Svilów patrzył na nią świdrującymi złośliwymi oczkami.

Miranda nie czekała na to, co się stanie. Poderwała się i rzuciła do ucieczki. Nie mogła biec ku wiosce, tamtędy bowiem przebiegali też Svilowie, wybrała więc jedyną możliwą drogę, w dół i na prawo. Trudno się tu było poruszać, blade krzewinki plątały się wokół jej stóp.

Zaskoczona ujrzała płynący w dole strumień. Wprawdzie już wcześniej wędrując przez Dolinę Cieni napotykała potoki, ten jednak był odrobinę większy. Ale tak, musiała się już przedzierać przez taki strumień, by dojść do muru. Zapewne to ten sam strumień, który wpływał do Królestwa Światła i zmieniał w Złocistą Rzekę.

Myśli jej szybowały, rozważała możliwość zejścia w dół. Svil, który ją gonił, poczekał na swych kompanów, tracąc nieco czasu. Teraz jednak ścigały ją już wszystkie złe stwory. Porozumiewały się jakimś piskliwym, niekiedy groźnie syczącym językiem, plątanina zarośli jednak chyba dość skutecznie hamowała ich ruchy.

Miranda nie miała czasu na rozmyślania. Jedno spojrzenie za siebie, nikt chyba akurat jej w tej chwili nie widział – i skoczyła prosto na lekko nachylony brzeg. O mało nie wpadła do wody, na szczęście nie zrobiła sobie żadnej krzywdy, w każdym razie nie stało jej się nic poważnego.

Z ulgą zauważyła, że skała nieco dalej tworzy nawis nad korytem strumienia, prędko więc się tam ukryła. Teraz mogła przejść spory kawałek, pozostając niewidoczna od góry. Zatrzymała się na chwilę, aby odetchnąć.