Dręczyło ją nieprzyjemne pytanie: jak zdoła z powrotem wejść na górę? Czy będzie musiała iść wzdłuż strumienia przez krainę potworów aż do Królestwa Światła? Dość nieprzyjemna perspektywa!
Walka w wiosce dobiegała końca. Broń, przyniesiona przez gości, i ich duchowa siła zmusiły większość Svilów do ucieczki. Gondagil postanowił teraz sprawdzić, co się stało z Mirandą i dziećmi.
Spostrzegł, co się dzieje, widział, jak dziewczyna, uciekając przed grupą wrogów, biegnie w stronę urwiska, za którym płynął strumień.
Gondagil nie tracił czasu na pogoń za Svilami. Ruszył na skróty, by wyprzedzić Mirandę, i zdążył akurat zobaczyć, jak ta niezwykła istota rzuca się w dół.
Jedno można powiedzieć: na pewno nie jest strachliwa, pomyślał. I na dodatek zawsze jej się udaje bez względu na sytuację, w jakiej się znajdzie. Niekiedy zastanawiał się, czy nie pomagają jej jakieś nadprzyrodzone moce. Kobiety, które znał, potrafiły być twarde, nie umiały jednak myśleć tak szybko i logicznie jak Miranda.
Gondagil znajdował się nieco poniżej miejsca, z którego zeskoczyła Miranda. Postąpił tak jak ona, orientował się jednak w okolicy znacznie lepiej i wiedział, gdzie najbezpieczniej wylądować. Sądził, że Svilowie go nie zauważyli, że nie dotarli jeszcze do krawędzi urwiska. Nie przypuszczał też, by któryś poszedł w jego ślady, znał ich naturę. Tak naprawdę były to niezwykle tchórzliwe istoty. Zaatakowali wioskę, ponieważ wielokrotnie przewyższali liczebnością jej mieszkańców, byli lepiej uzbrojeni, no i uderzali z zaskoczenia. Obecność dostojnych gości u Waregów potraktowali widocznie jako obrazę dla siebie.
Gondagil, goniąc Mirandę, która biegła wzdłuż podnóża skalnego nawisu, z radością wspominał jej szlachetnych towarzyszy i ich pomoc w obronie wioski Waregów. Postępowanie przybyszów wywołało szok. Dwaj Strażnicy, Ram i Rok, posługiwali się tym, co Miranda nazywała pistoletem laserowym, Ram krzyknął do Gondagila, że nie zdecydowaliby się na jego użycie, gdyby przewaga wroga nie była tak znaczna i gdyby nieprzyjaciel nie zamierzał zmasakrować niewinnych ludzi. Naprawdę potężni okazali się jednak Strażnik Słońca i Marco. Ciemny książę Czarnych Sal wyciągnął tylko rękę, a z koniuszków jego palców wystrzeliły niebieskie błyskawice, które trafiły Svilów prosto w pierś. Wrogowie padali, żywi, lecz niezdolni się podnieść. Wili się tylko po ziemi, zawodząc żałośnie.
Podobnie postąpił Strażnik Słońca. Kiedy podbiegła do niego grupa Svilów, wyciągnął obie ręce nad ich głowami jak gdyby w geście błogosławieństwa. Miał jednak całkiem odmienne zamiary niż Marco, Svilowie nie mogli się do niego zbliżyć, stanęli jak skamieniali, a wtedy rozprawili się z nimi Waregowie. Gondagil niewiele jednak zdążył zobaczyć, dość miał zajęcia z napastnikami, przed którymi sam musiał się bronić. Zachował się naprawdę dzielnie, mógł być z siebie dumny. Svilowie zrezygnowali wreszcie z walki. Zorientowawszy się, że ich przewaga nie jest, jak się tego spodziewali, wcale taka pewna, rzucili się do odwrotu.
– Mirando! – krzyknął Gondagil na cały głos, bo woda w strumieniu szemrała dość głośno.
Dziewczyna nareszcie się zatrzymała, dzięki Bogu, już zaczynał się na nią złościć.
Spostrzegłszy, że to Gondagil, uspokoiła się i ruszyła w jego stronę.
Spiesząc do niej po porośniętym trawą brzegu strumienia pod skałą, przypomniał sobie, jak dobrze im się ostatnio współpracowało, pamiętał o porozumieniu, jakie ich połączyło, a jakie nigdy nie stało się udziałem Harama. Gondagil nigdy jeszcze nie zaznał takiego poczucia więzi z drugą istotą, z innym człowiekiem, jak z tą dziewczyną. Ale nie bardzo mu było to w smak, czul się wyprowadzony z równowagi.
Teraz było tak samo, a zarazem inaczej. Wszystko w niej mu się podobało, dziewczyna się odmieniła, zrobiła ładniejsza, bardziej łagodna. Jednocześnie coś w nim protestowało, był wszak samotnikiem z wyboru, a te nowe uczucia naruszały jego suwerenność. Wszystko to nastąpiło z jej winy, stało się tak, ponieważ istniała i tak nagle wdarła się w jego życie.
Przeklęta dziewczyna!
Stanął nagle tuż przy niej, z ciał obojga po biegu przez las biło gorąco, Gondagil wiedział, że zadano mu kilka ran, że jest poplamiony krwią, nie tylko własną, a włosy ma splątane. W jej oczach wciąż widniał strach przed Svilami, zdawała się nie zauważać jego przerażającego wyglądu. Jakby u niego szukała ratunku. Ciało Gondagila zareagowało bez udziału jego woli, objął ją i mocno przycisnął do siebie.
Miranda nie opierała się, przeciwnie, tuliła swój miękki policzek do jego twarzy, z wysiłkiem oddychając po biegu, i szepnęła coś, czego nie dosłyszał, chociaż mocno chciał, tak bardzo w jednej chwili zrobiło się to ważne. Czuł pod swymi dłońmi kruche dziewczęce ciało, wysportowane i sprężyste, nie takie obfite jak wioskowych kobiet, których dotykanie wcale go nie pociągało. Czuł każdy oddech Mirandy. Wzruszony okazywanym mu zaufaniem, nie pragnął niczego innego, jak tylko opiekować się nią i chronić.
Nowe, całkiem nieznane Gondagilowi uczucie.
Nie zrozumiał, co szepcze dziewczyna, przerwał im bowiem jakiś sygnał. Miranda uwolniła się z jego objęć i wyjęła aparacik, przez który można było rozmawiać. To Ram chciał się dowiedzieć, gdzie ona jest. Zaczęli się już niepokoić i bardzo się ucieszył, gdy usłyszał jej głos.
– Wszystko w porządku – odpowiedziała, porozumiewawczo zerkając na Gondagila. Potem znów wbiła wzrok w ziemię. – Oddaliłam się dość znacznie, bo gonili mnie Svilowie, ale teraz jestem już bezpieczna.
– To dobrze, oni już odeszli, uciekli z powrotem w góry. Nie widziałaś przypadkiem Gondagila?
– Owszem, jest tutaj, przyszedł po mnie, zaraz wracamy.
– Świetnie, skontaktuj się z Markiem, on cię szuka.
– Dobrze.
Natychmiast wezwała Marca krążącego w pobliżu.
I tak się to skończyło. Niezwykła chwila, krótki moment bliskości z innym człowiekiem, minął.
Ten moment jednak całkowicie odmienił życie Gondagila. Nic już nie miało być jak przedtem.
– Co wtedy szepnęłaś? – spytał niemal ostro, chcąc ukryć swoje prawdziwe uczucia.
Popatrzyła na niego zdziwiona. Ach, jak blisko była, jak bardzo blisko, lecz Marco już szedł w ich stronę.
– Kiedy? – spytała. – Już wiem. Powiedziałam tylko: „Dziękuję, że to ty przyszedłeś”, nic więcej.
Ale to wystarczyło Gondagilowi. Ukrył uśmiech radości.
– Chodź – rzekł ochryple, wskazując jej drogę na skały.
19
Pragnę cię, Mirando, myślał Gondagil stojąc w drzwiach chaty wodza. Goście wraz z najbardziej zasłużonymi członkami plemienia siedzieli na ławach wokół wielkich stołów oświetleni blaskiem ognia, płonącego na palenisku, i paroma pochodniami tam, gdzie mrok był najgłębszy. Znalazł się tu także Haram, wprawdzie nie należał do najgodniejszych, ot, po prostu zrządzeniem losu spotkał wtedy Mirandę, a ona zawsze się za nim wstawiała. Gondagil wiedział, dlaczego dziewczyna tak postępuje, i dręczyła go świadomość, że Haram najprawdopodobniej źle rozumie okazywaną mu życzliwość. Gondagil najchętniej odesłałby przyjaciela do wszystkich diabłów.
Pragnę cię, Mirando, nie sądziłem, że tak będzie, myślałem, że jesteśmy po prostu przyjaciółmi, owszem, najlepszymi na świecie, ty jednak obudziłaś we mnie coś, co dotychczas tkwiło uśpione. Przez wiele lat trwało pogrążone w letargu, przez wiele dni i nocy, poranków pełnych rosy i mgieł, wieczorów gorzkiej samotności.