Выбрать главу

Ty i ja, Mirando, ty i ja…

Wsłuchał się w słowa Strażnika Słońca.

– Kim są Svilowie? Nic nie wiemy o ich obecnym życiu. Gdy moi przodkowie przybyli tutaj, opisywali wielkich, przypominających szczury ludzi, którzy sprawili im mnóstwo kłopotów. Zanim wybudowaliśmy mur wokół Królestwa Światła, istoty te pojawiały się i znikały. Niespodziewanie, tak jak dzisiaj, przystępowały do ataku i zawsze rzucały się do ucieczki, gdy tylko się zorientowały, że przegrywają. Oczywiście nie mogły dostać się do naszego Królestwa, ich miejsce było wszak w Ciemności. Od tamtej pory już o nich nie słyszeliśmy. Dopiero teraz, ale tak rzadko zapuszczamy się poza mury. Opowiedzcie nam o ich losach i miejscu pobytu.

Wódz, oświetlony blaskiem ognia, poprawił się na wysokim krześle i odparł dostojnie:

– Po Svilach nigdy nie należy spodziewać się niczego dobrego. Wprawdzie nie widujemy ich często, sporo czasu już upłynęło, odkąd pojawili się tu po raz ostatni, ale zawsze przybywają we wrogich zamiarach. Jedyne, czego pragną, to zawładnąć naszą urodzajną ziemią. Przychodzą, by zabijać, chcą zniszczyć nas całkowicie. Sądzę bowiem, że ich celem jest przedostać się jak najbliżej Królestwa Światła, by podbić także tę krainę. Ale gdzie mieszkają…?

Zniżył głos, jedna z pochodni nieprzyjemnie zamigotała.

– Przypuszczam, że przybywają z Gór Czarnych, nikt jednak nie wie tego na pewno.

Gondagil napotkał wzrok Mirandy, starał się przekazać jej spokój i poczucie bezpieczeństwa, w oczach obojga odmalowała się wzajemna sympatia i ciepło.

Dziewczyno, pomyślał. Wiesz, że nie chcę być taki jak Haram, wiesz, że gdyby Marco nie przyszedł nad strumień, wszystko skończyłoby się inaczej, ale wówczas utraciłbym szacunek dla samego siebie, który tak wiele dla mnie znaczy. Ty jesteś inna niż niezliczone kobiety Harama. Jesteś czymś więcej, o wiele, wiele więcej.

Strażnik Słońca nawiązał do słów wodza:

– A więc Svilowie pragną was zniszczyć, unicestwić, potwory mają chyba podobne zamiary.

– Oczywiście, przed nimi jednak możemy się chronić baczną obserwacją.

Strażnik Słońca spytał po namyśle:

– A jak przedstawia się sprawa z waszymi najbliższymi sąsiadami? Nie znam ich, czy są przyjaźnie usposobieni?

– Owszem, ci, którzy mieszkają na zboczach gór, to dobrzy ludzie, którzy tak samo jak my tęsknią za Królestwem Światła, a przynajmniej za światłem.

Strażnik Słońca pokiwał głową.

– Myślicie, że mogą coś wiedzieć o Górach Czarnych?

– Prawdopodobnie więcej niż my. Chcecie ich odwiedzić?

– Tak, pragniemy zdobyć jak najwięcej informacji. Myślicie, że to da się zrobić?

Wódz się zastanowił. Najwidoczniej uznał tę chwilę za niezwykle ważną. Gościł u siebie tajemniczych przybyszów z Królestwa Światła, to jego pytali o radę.

– Są czujni i podejrzliwi, Obcym, takim jak wy, i mam tu na myśli obcość w ogólnym sensie, niełatwo się do nich dostać. Jeśli jednak towarzyszyć wam będzie ktoś z nas, powinno się udać. Sprawa, z którą przybywacie, ma wielkie znaczenie również dla nich.

Omawiano dalej możliwość podarowania Słońca Królestwu Ciemności i problemy, jakie się z tym wiązały, skoro istniały takie stworzenia jak potwory czy Svilowie. Mówili także o konieczności wyprawy w Góry Czarne, Miranda jednak nie przysłuchiwała się temu uważnie, wszystko bowiem znała już wcześniej. Siedziała zapatrzona w Gondagila, opartego lekko o framugę drzwi. Wyglądał w tej pozycji niezwykle męsko i pociągająco, za każdym razem, gdy na nią spojrzał, serce uderzało jej mocniej, a ciało przenikała przyjemna fala gorąca. Musiała wówczas odwracać głowę, by ukryć uśmiech szczęścia.

Mężczyźni naradzali się nad wyprawą do sąsiedniej krainy. Wódz wyjaśnił, że dotarcie tam potrwa cały dzień, wybierano osoby, które miały towarzyszyć grupie z Królestwa Światła. Wyznaczono Gondagila, Miranda rozjaśniła się, spostrzegła jednak, że twarz Harama pociemniała.

– I Haram oczywiście musi iść z nami – powiedziała prędko, nie zastanawiając się nad słowami. – Bez niego sobie nie poradzimy, wiem o tym.

Zebrani popatrzyli na nią zaskoczeni, zrozumiała, że jako młoda dziewczyna nie powinna była się wypowiadać.

Ale wódz kiwnął głową.

– Dobrze, i Haram. Chciałbym także, by towarzyszyło wam pewne małżeństwo, ona pochodzi z sąsiedniego plemienia, a on często tam bywał, to będzie gwarancją, że was przyjmą.

Miranda napotkała spojrzenie Harama i zaskoczyło ją to, co w nim dostrzegła. Triumf mający swe źródło w przeświadczeniu, że wie, czemu ona chce go zabrać na wyprawę. Ukradkowe spojrzenie Harama rzucone na Gondagila i pełen współczucia chichot, który mówił: „Wiem, że on cię pragnie, Mirando, lecz ty wolisz mnie, myślisz, że tego nie rozumiem? Niech sobie tam stoi”.

Miranda jęknęła przerażona. Co ona najlepszego zrobiła? Jak to możliwe, by Haram tak to odebrał, jak można w ogóle coś takiego sobie wyobrazić?

Z rozpaczą w oczach popatrzyła na Gondagila, on jednak przysłuchiwał się akurat wodzowi i nie zauważył reakcji Harama.

Miranda z całego serca pragnęła, by dało się cofnąć jej nierozważne słowa.

Wyprawa w góry okazała się naprawdę długa, była jednak konieczna. Potwory nie mogły się liczyć jako sąsiedzi Waregów, stanowiły dla nich jedynie źródło udręki.

Grupa opuściła już Dolinę Mgieł, ze wzgórz roztaczał się zachwycający widok. Widać stąd było Królestwo Światła tak, jak po raz pierwszy ujrzała je Siska: pośród mrocznego świata wznosiła się olbrzymia kopuła lśniącego, zamkniętego w niej światła.

Od czasu do czasu natykali się na ślady Svilów, ich wielkie stopy w szytych butach odbijały się w gliniastym czy podmokłym podłożu. Uczestników wyprawy dręczył stale rosnący niepokój: a jeśli Svilowie zaatakowali sąsiednią krainę?

Miranda patrzyła z góry na mglisty kraj Gondagila i serce ściskało jej się ze współczucia.

Oni powinni mieć Słońce, Ram zabrał ze sobą świetlistą kulę, uznali jednak, że na razie jeszcze nie mogą jej oddać. Nie śmiał nawet wspominać o tym w wiosce Waregów, to mogło być niebezpieczne.

Raz z daleka dostrzegli niewielką grupę olbrzymich jeleni, Miranda zastanawiała się, czy są wśród nich również zaprzyjaźnione z nią zwierzęta. Gondagil natomiast się niepokoił, czy stadu nie zagrażają Svilowie.

– O tym nie może być mowy – pocieszał go któryś z jego ziomków. – Nie odważą się zaatakować tak wielkich stworzeń, od wszystkiego, co jest od nich większe, uciekają jak od zarazy.

Te słowa uspokoiły Gondagila.

Zostali z Mirandą nieco z tyłu, grupa akurat miała zrobić postój w niedużej dolinie. Inni przeszli już za skały, Gondagil jednak, rozmawiając z dziewczyną, szedł coraz wolniej, a Miranda nie miała najmniejszej ochoty go ponaglać.

– Nie podobają mi się spojrzenia, jakie śle ci Haram – rzekł Gondagil i całkiem się zatrzymał. Ona także.

– Mnie też nie, chyba postąpiłam zbyt lekkomyślnie mówiąc przy wszystkich, że chciałabym, aby poszedł z nami. Ale ty wiesz, dlaczego.

– Tak, to moja wina, to ja powinienem był powiedzieć, że trzeba go zabrać.

Stali teraz bardzo blisko siebie. Gondagil z góry patrzył na dziewczynę, objął ją w pasie z takim wyrazem twarzy, jakby nigdy nie miał już zamiaru jej puścić. Po raz kolejny poczuł, że ma ochotę nie tylko jej bronić. Był jednak zbyt niedoświadczony, by zrozumieć, że nie powinien robić tego, co zrobił. Delikatnie, trochę niepewnie przyciągnął ją do siebie, otoczył rękami jej plecy i przytulił głowę do swego ramienia. Miranda oddychała drżąco. Stali nieruchomo, objęci, dziewczyna delikatnie gładziła jego jasne gęste włosy opadające na kark. Gondagila przeniknął dreszcz i odwzajemnił pieszczotę.