Nie wiedział, że obejmowanie kobiety może sprawiać taką przyjemność. Ale Miranda nie była dla niego pierwszą lepszą kobietą, lecz przyjacielem i sprzymierzeńcem. Nikomu nie wolno wtrącać się w uczucia, które nas łączą, doszedł do wniosku, starając się zignorować płomień, jaki jej bliskość powoli rozpalała w ciele.
Długo patrzyli sobie w oczy, badawczo, oboje niepewni. Miranda zaakceptowała uścisk jego ramion jako wyraz łączącej ich przyjaźni, a jednocześnie było w tym coś niezwykle podniecającego i nowego. Gondagil wiedział, że zapuszcza się na nieznane ścieżki, lecz jej usta, kuszące, znalazły się już tak blisko… Wciąż jednak bał się, że ją wystraszy, instynkt podpowiadał mu, że niewłaściwie postąpią, jeśli przekroczą próg, jak to zawsze czynił Haram ze swymi kobietami. Teraz jednak Gondagil niczego innego nie pragnął, w głowie mu zaszumiało, ciało zalała fala gorąca, zaczął tracić kontrolę nad sobą.
Dostrzegł zmieszanie w oczach Mirandy i zrozumiał, że dziewczyna odczuwa podobnie i także się lęka, iż może się to źle skończyć. Choć łącząca ich więź była niezwykle silna, żadne z nich nie należało do ludzi lekko traktujących związek z drugą osobą.
Mieli także świadomość, że w każdej chwili może ich ktoś zobaczyć, i to również ich powstrzymywało.
Gdy Miranda jęknęła cichutko, ocknął się i zorientował, że jego palce musiały zostawić na plecach dziewczyny ślady. Nie był jednak w stanie oderwać się od niej, ogarnęła go nieodparta tęsknota…
Tak samo jak ostatnio z oszołomienia wyrwał ich dzwonek telefonu. Oboje wstrzymali oddech, a potem udręczeni wypuścili powietrze z płuc.
– Saved by the bell – mruknęła Miranda, lecz Gondagil tego nie zrozumiał, a ona nie miała sił, by mu tłumaczyć. Dzwonił Ram, a jego głos brzmiał dość surowo. Czyżby się o nią bał? Na to chyba wyglądało.
– Tak, tak, już idziemy – Miranda starała się mówić spokojnie, lecz to nie było wcale łatwe. – Mamy tu pewną przeszkodę, dlatego tak długo to trwa.
Rzeczywiście, tak chyba można powiedzieć.
Oczy Gondagila pociemniały ze wzburzenia. Dlaczego muszą stąd odejść? Wszystko w nim protestowało, pragnął pozostać w tym miejscu na zawsze. Jeśli ona teraz zniknie, rozdzielą ich całe światy.
Zanim ją puścił, ze smutkiem koniuszkami palców obrysował wargi dziewczyny. Jak gdyby się bał, że już nigdy nie poczuje dotyku jej ust na swoich. Miranda miała wielką ochotę go pocałować, nie wiedziała jednak, czy to przyjęte w obyczajach jego ludu. Uśmiechnęła się tylko czule i szepnęła:
– Najlepiej chyba będzie, jak już pójdziemy.
Z ogromną niechęcią rozluźnił objęcia, dziewczyna ujęła go za rękę, uścisnęła ją i tak okrążyli skałę.
Haram długo się im przyglądał, Mirandzie bardzo się nie podobało jego podejrzliwe spojrzenie. Co on miał do nich? Znów gorzko żałowała, że nalegała na jego udział w wyprawie.
Wyraźnie dało się zauważyć, że sąsiednie plemię wywodzi się ze znacznie późniejszej epoki niż Waregowie. Ich kraina była większa, lecz bardziej jałowa, zabudowa osad przywodziła na myśl późne średniowiecze. Daszki, wykusze, wieżyczki w zupełnie niepotrzebnych miejscach i ulice wykładane kocimi łbami, przy widocznym braku materiałów, by budować jak należy. Wszystko kończyło się właściwie na chaotycznych próbach.
Było tu mroczniej niż na terenach Waregów, a już na pewno potworów. Ludność wydawała się pochodzenia niemieckiego, Miranda i Marco żałowali więc, że nie ma z nimi nikogo z rodziny czarnoksiężnika, która niegdyś mieszkała wszak w Austrii Być może łatwiej udałoby im się znaleźć wspólny język.
Ale kiedy pierwsze lody zostały przełamane, powitano ich życzliwie. Co prawda dawało się wyczuć pewną rezerwę, trochę brakowało otwartości i serdeczności Waregów, którzy przyjęli ich o wiele naturalniej.
Dotarli na miejsce dość późno i Mirandzie zaraz nakazano położyć się do łóżka w maleńkiej izdebce połączonej z większym pomieszczeniem, które oddano do dyspozycji jej czterem towarzyszom. Dziewczyna protestowała, nie mogła pojąć, dlaczego musi iść spać, skoro zamierzają omawiać sprawę, z którą przybyli, a ona może mieć coś ważnego do dodania.
Ale Ram nie ustępował.
– Wolimy, żebyś zeszła nam z drogi, Mirando. Wcale nie dlatego, że nie chcemy, abyś brała udział w naradzie, lecz ponieważ jesteś powodem wrogości tych dwóch mężczyzn. Widzisz, nie jesteśmy tacy ślepi na to, co się dzieje.
Miranda poczuła rumieniec wypełzający na twarz. Dobrze wiedziała, że Ram ma rację, powiedziała więc dobranoc i wycofała się do swojej izdebki.
W nocy obudził ją dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia głos Marca. Rozmawiał z kimś, mówił cicho, dość monotonnie, przekonująco.
Odpowiedziano mu bardziej podnieconym tonem, Miranda drgnęła, rozpoznając głos Harama, który wcześniej tego wieczoru zniknął w jakimś domu wraz z młodą dziewczyną. A teraz był tutaj? Nie słyszała, co mówił, zorientowała się tylko, że się przy czymś upiera. Znów rozległ się łagodny głos Marca, a potem wzburzony Harama: „Przecież ona na mnie czeka!”
Ależ skąd, pomyślała Miranda przerażona. Co sobie Marco pomyśli?
Marco jednak myślał słusznie, bo Haram najwyraźniej został usunięty z tego domu. Jego ostatnie słowa: „Rozumiem, sam masz na nią ochotę, przystojniaczku”, przerwało trzaśnięcie zamykanych drzwi.
Miranda odetchnęła z ulgą. Zaraz potem usłyszała jakieś szuranie za ścianą, jakby ktoś próbował się wspinać po niej od zewnątrz, ale bez powodzenia.
Upłynęło jednak sporo czasu, zanim znów zasnęła. Przeciągłe głuche wycie od strony Gór Śmierci wcale jej tego nie ułatwiało.
Miranda zrozumiała, że narada zakończyła się pomyślnie. Przyjaciele uzyskali więcej informacji o Górach Czarnych czy też Górach Umarłych, jak niekiedy je nazywano. Miedzy trzema krainami zawarto pakt, mówiący, że władcy Królestwa Światła uczynią wszystko, aby dać Słońce pozostałym. Wymagało to jednak odnalezienia ostatniego składnika eksperymentalnego wywaru Madragów, wody z jasnego źródła, ukrytego w mrocznych górach. Dopiero wtedy będą mogli zwalczyć zło tkwiące w potworach i Svilach, a być może i w innych istotach zamieszkujących dalej położone, nieznane obszary.
Miranda przeraziła się nie na żarty.
– Strażniku Słońca, nie wolno nam czekać zbyt długo!
– Wiemy o tym – odparł. – Niestety, Mirando, nic nie mogę na to poradzić. Upłynie kilka lat, zanim będziemy mogli wyruszyć na wyprawę w poszukiwaniu źródła.
– Och, nie – jęknęła. – Och, nie, ty nic nie rozumiesz. Nie możemy pozwolić, aby ci ludzie, którym daliśmy nadzieję, umarli, zanim to się stanie. Przecież oni się starzeją o wiele szybciej niż my. To niemożliwe, nie pozwalam!
– Już dobrze, uspokój się, na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie – zapewnił, lecz Miranda widziała, że jego myśli powędrowały gdzie indziej.
Wyruszyli już w powrotną drogę, niemiecką osadę dawno zostawili za sobą. W pewnej chwili Miranda zawołała za oddalającym się od niej Strażnikiem Słońca:
– A czy nie moglibyśmy na ten czas zabrać ich do Królestwa Światła?
Odwrócił się do niej, nie krył smutku.
– Drogie dziecko, tu nie chodzi o kilka osób, lecz o całe plemiona, to niemożliwe, nie pomieścimy tylu nowych ludzi. Musimy czekać.
– Jak długo?
– Trudno powiedzieć – rzekł zamyślony. – Nie tak znów bardzo długo, może dziesięć lat.
– Dziesięć lat? – Miranda wykrzyczała te słowa.
Za dziesięć lat Gondagil będzie o sto dwadzieścia lat starszy niż dzisiaj, podczas gdy ona prawdopodobnie zatrzyma się między dwudziestym piątym a trzydziestym rokiem życia.