Strażnik Słońca odszedł, pozostawiając ją z rozpaczą w sercu.
Muszę sprowadzić Gondagila do Królestwa Światła, to jedyne rozwiązanie, myślała zdesperowana. Muszę, muszę!
Gondagil czekał na nią.
– Co się stało, moja droga, dlaczego płaczesz?
Nie mogła mu tego powiedzieć. Nie mogła mu zdradzić, że Czas rozdzieli ich w najbardziej brutalny sposób.
– Och, nic szczególnego – pociągnęła nosem. – Smutno mi, że musimy się jutro rozstać. Tak bardzo się zaprzyjaźniliśmy.
Gondagil milczał. Nie zdążył jeszcze się nad tym zastanowić, wydawało mu się, że mają dużo czasu.
A przecież nie wiedział tego co ona.
Opadła rosa, również tutaj, na skraju krainy Timona, kładła się miękkim dywanem w lasach i na łąkach. Kiedy świecili latarkami, kropelki błyszczały jak tysiące szlachetnych kamyków.
Miranda szła obok Gondagila, wsłuchana w ich własne kroki. Nad pola nadciągały wilgotne opary, zbliżali się do Doliny Mgieł.
Do głowy przyszedł jej pewien pomysł.
Istnieje rozwiązanie, mówiła sobie w duchu. Jest przykre, ale w ostateczności tak właśnie można zrobić.
Ja zostanę tutaj.
Gdyby wszystkie inne próby zawiodły, mogła tak uczynić, lecz musiałaby zapłacić za to ogromnie wysoką cenę. I nie miała wcale pewności, czy nie zacznie się starzeć tak jak Gondagil, przyjdzie jej też zrezygnować z całego dobra i piękna, jakie istnieje w Królestwie Światła, utraci rodzinę i przyjaciół, no i przede wszystkim światło.
Ale będzie żyć razem z Gondagilem, przynajmniej przez kilka lat. Możliwość bycia razem z nim wyrówna wszelkie straty.
20
Atak nastąpił zupełnie nieoczekiwanie.
Nie widzieli Svilów przez całą drogę do sąsiedniej krainy ani też podczas powrotu i byli przekonani, że wycofali się oni do swych jam ukrytych wysoko w górach lub też, jak ktoś twierdził szeptem, powrócili w budzące grozę Góry Czarne. Wszystko jedno, skąd się wywodzili, i tak nikt nie wierzył, że to Svilowie wydają z siebie owo przeciągłe, pełne skargi zawodzenie docierające aż do Królestwa Światła.
Grupa składająca się z pięciorga przybyszów z Królestwa Światła, Gondagila, Harama, mieszanego małżeństwa i jeszcze trzech Waregów, szła akurat przełęczą między wysokimi skalnymi zboczami. Dolgo zapewne dostrzegłby tu niejakie podobieństwo do Drekagil na Islandii, skały wznosiły się tak stromo, że nad ich krawędziami widać było zaledwie wąskie pasmo światła czy raczej szarówki, jaka zawsze panowała w tej krainie wiecznego półmroku.
Miranda szła zajęta rozmową z Gondagilem. Wspominali zabawne epizody z dzieciństwa i młodzieńczych lat, mieli ochotę zwierzyć się sobie z całego swojego życia. Przełęcz była wąska, obok siebie nie mieściły się więcej niż dwie osoby. Grupa musiała więc rozciągnąć się w dość długi orszak. Gondagil i Miranda szli niedaleko środka grupy; na samym początku maszerowało mieszane małżeństwo, oni najlepiej znali drogę.
Nagle Miranda usłyszała huk, nie potrafiła jednak stwierdzić, skąd dobiegał. Za to Gondagil natychmiast się zorientował. Podniósł głowę i zawołał:
– Spójrzcie w górę!
Ujrzeli, że z wysoka spada na nich olbrzymi blok kamienia, i odruchowo przylgnęli do skalnych ścian. Gondagil zdążył przewrócić Mirandę na ziemię, chociaż ona na pewno nie znalazła się w strefie zagrożenia. Przycisnął ją do skały i osłonił własnym ciałem.
Kamień jednak, który spadając obijał się o przeciwległe ściany, uderzył ponad nimi i nieoczekiwanie przeleciał na drugą stronę, a potem runął tuż przed Gondagilem. Noga Warega została uwięziona między głazem a skalną ścianą, teraz posypał się na nich jeszcze grad odłamków.
Głaz zarył się głęboko w ziemię.
– Łapcie ich! – zawołał Gondagil. – Widziałem, widziałem ich ohydne szczurze sylwetki, to Svilowie! Nie, nie jestem ranny, po prostu tu utknąłem, pospieszcie się, inaczej znów spróbują nas zaatakować.
Zorientowali się, że głaz rzeczywiście przycisnął mu nogę, lecz nie wyrządził poważnej krzywdy.
– Potem cię uwolnimy – obiecał Marco i natychmiast wszyscy pognali za przewodnikiem, który dobrze znał drogę pod górę z przełęczy.
Miranda została z Gondagilem, widać było, jak bardzo się ucieszył.
Wystraszona popatrzyła na ogromny kamień. Nie tak łatwo da się go poruszyć, a już na pewno nie bez łomu. Pocieszała się jednak, że są tu liczną gromadą.
– Jak się czujesz? – spytała.
– Dobrze – odparł, nie całkiem zgodnie z prawdą. Dziewczyna zauważyła bowiem, że pot wystąpił mu na czoło. – Gdybyś tylko pomogła mi oswobodzić rękę…
Miranda wciąż leżała pod skalną ścianą. Oczywiście mogła się już podnieść, uznała jednak, że tak jest jej dość wygodnie, nawet bardzo wygodnie. Gondagil był zwrócony do niej twarzą.
– Muszę teraz wracać do domu, do Królestwa Światła – oświadczyła. – Ale przybędę tu znów tak szybko, jak tylko będę mogła, jeśli ty tego zechcesz.
– Dobrze wiesz, że tak – odparł stanowczo. – A kiedy wrócisz? Za kilka dni?
– Nie wiem, Gondagilu, gdy tylko będę miała taką możliwość.
– Ale jak wyminiesz potwory?
Miranda odparła beztrosko:
– Raz mi się powiodło, dlaczego nie miałoby mi się udać znów?
– Wyjdę ci na spotkanie, jeśli tylko będę wiedział, kiedy. Czy nie możemy się porozumieć przez te maszynki do rozmawiania?
– One nie działają przez mur, mur izoluje.
Świadomość tego przygnębiła ich oboje.
– Muszę cię znów zobaczyć – cicho powiedział Gondagil. – Już niedługo.
Jego silna ręka delikatnie gładziła dziewczynę po ramieniu, od góry w dół i znów do góry.
– Mirando… ja… myślę o tobie nie tylko jako o swoim przyjacielu, mam też inne myśli.
Miranda pochyliła głowę, by ukryć rumieniec.
– Nic nie szkodzi, Gondagilu. Widzisz, sądziłam, że nie interesuje mnie to, co może się zdarzyć między mężczyzną a kobietą, ale to nieprawda. I wcale się tego nie boję, nie widzę w tym nic złego. Tsi nauczył mnie, że to nieodłączna część życia.
Gondagilowi pociemniały oczy.
– Tsi? Twój zielonoskóry przyjaciel?
– Tak, co prawda jest bardziej złocistobrunatny niż zielony, lecz trochę zieleni w sobie ma. Takie nieduże plamki – paplała nerwowo, zrozumiała bowiem, że zapuściła się na głęboką wodę. – On jest istotą natury…
– I czego cię nauczył?
– Ależ, Gondagilu, Tsi-Tsungga jest jednym z naszej grupy przyjaciół, chociaż to prawda, że się z niej wyróżnia.
– W jakim sensie? Myślałem, że żartujesz, kiedy o nim opowiadałaś. Czy on naprawdę istnieje?
– Och, tak, jest siłą przyrody, zmysłową istotą, która nauczyła mnie, że zmysłowość trzeba traktować jak dar. Ale nigdy, przenigdy mnie nie tknął.
Boże, wybacz mi, bo kłamię teraz, lecz nie mogę przyznać się do pocałunku, Gondagil by tego nie zrozumiał.
– Widzisz, najmilszy przyjacielu, to Tsi otworzył mi oczy i pomógł uświadomić sobie, jak bardzo cię lubię.
– Brzmi to dość zawile – stwierdził Gondagil zdezorientowany. – Jak się to mogło stać?
– Kiedy mówił mi, jak piękna może być miłość, fizyczna miłość między mężczyzną a kobietą, pomyślałam o tobie i tak ciepło mi się zrobiło na sercu. Zapragnęłam, by znaleźć się blisko ciebie. Potem powiedziano mi, że nie mogę tu więcej wrócić i nigdy jeszcze nie przeżyłam podobnej rozpaczy.
Gondagil uspokoił się, jego twarz znalazła się bardzo blisko twarzy dziewczyny.
– A więc szliście i rozmawialiście o tym?
– Tak – odparła Miranda szczerze.