– I tęskniłaś za mną? Ile ten Tsi dla ciebie znaczy?
– Jest moim leśnym przyjacielem, wiele nas łączy, las, zwierzęta, cała przyroda, ale słuchaj, to niesprawiedliwie, że wyciągasz ze mnie wszystkie tajemnice, nic nie mówiąc o sobie.
– Ja także lubię zwierzęta i mieszkam w lesie – rzekł gniewnie. – Nie mam żadnych tajemnic, a już na pewno takich. Och, słychać, że wracają. Mirando, czy nie możesz zostać ze mną, w krainie Timona?
– Zastanawiałam się nad tym i wiesz, że bardzo bym tego chciała.
– A więc zrób tak. Miranda zawahała się. Myślała o różnicy czasu, o której wciąż jeszcze nie śmiała mu powiedzieć.
– Wydaje mi się, że o wiele lepiej by było, gdybyś to ty poszedł ze mną do Królestwa Światła.
– A czy mogłabyś się o to postarać? – spytał z żalem w głosie. Rozmawiali teraz pospiesznie, słyszeli już głosy zbliżających się towarzyszy.
– Nie wiem, uczynię co w mojej mocy. Marco jest moim krewnym i przyjacielem, jeśli go poproszę, wstawi się za tobą, ale Strażnik Słońca i Ram są pod tym względem wyjątkowo surowi Gondagilu, tak bardzo, bardzo cię lubię.
– A ja ciebie, musimy być razem, obojgu nam tego potrzeba.
Uśmiechnęła się, słysząc takie słowa z jego ust, i zaraz nadeszli towarzysze.
– Jak wam poszło? – spytał Gondagil.
Miranda dopiero teraz spostrzegła, że jej przyjaciel ma mokre od potu czoło. Najwidoczniej dokuczał mu silny ból, chociaż pewnie się nad tym nie zastanawiał. Każda chwila, jaką mogli spędzić tylko we dwoje, była dla niego nieskończenie cenna.
– Wszystko w porządku – krótko odparł Ram.
Więcej nic nie chciał powiedzieć.
Nie miał ochoty wracać do strasznych wydarzeń, jakie rozegrały się na górze.
Svilowie już odchodzili, poruszając się na swój dziwaczny sposób, na wpół czołgając się. Gdy się zorientowali, że nieprzyjaciele podążają za nimi, nawet przyspieszyli kroku. Strażnik Słońca zatrzymał ich jednak krótkim okrzykiem i wyciągnięciem ręki.
Usłuchali bez najmniejszych oporów. Jak zahipnotyzowani albo raczej jak zombi na chwiejnych nogach przysunęli się bliżej, popiskując. Było ich ośmiu, może dziesięciu, odpychających z wyglądu.
„Jakie to dla was charakterystyczne – rzekł Strażnik Słońca – napaść od tyłu. A teraz już się wam wydawało, że jesteście bezpieczni”.
Usiłowali schować się jeden za drugiego, powstał więc niemały chaos, lecz Strażnik Słońca był bezlitosny.
„Długo już dręczyliście zacne plemiona w Królestwie Ciemności, nie chcę więcej o tym słyszeć, dość!”
Marco zrozumiał, co zamierza uczynić potężny Obcy, zbliżył się więc do niego i rzekł spokojnie:
„Zaczekaj chwilę, Strażniku Słońca, sądzę, że da się to rozwiązać w inny sposób niż destrukcja, mam pewne podejrzenia, że te istoty naprawdę pochodzą z Gór Czarnych i że zanadto się zbliżyły do źródła z ciemną wodą”.
„Wcale w to nie wątpię – odpowiedział Strażnik Słońca – chociaż raczej jej nie piły”.
„Nie, nie, to uczynić mogą jedynie istoty w rodzaju Tengela Złego. Pozwolisz mi?”
„Bardziej niż chętnie, nie lubię unicestwiać”.
„Ja także nie. Czy możesz całkiem ich uśpić? Muszę ich dotknąć”.
Strażnik Słońca skinął głową, a potem wykonał kilka gestów dłonią i Svilowie zamknęli oczy. Osunęli się na ziemię, pogrążeni w głębokim śnie.
Marco podszedł do nich wraz ze Strażnikiem Słońca i przyklęknął.
„Wydzielają nieprzyjemny zapach” – zauważył Strażnik Słońca, obserwując poczynania Marca. Książę Ludzi Lodu delikatnie dotykał wszystkich Svilów po kolei, wypowiadając przy tym niezwykłe słowa.
„Czynię teraz tak, aby całe tkwiące w was zło rozwiało się jak pył na wietrze”. Taką ceremonię powtórzył z każdym ze Svilów, a potem jeszcze dodał: „Wróćcie teraz do istnienia, jakim kiedyś żyliście, zanim zła moc zmieniła was w ohydne bestie”.
Ze zdumieniem ujrzeli, jak wymyślne stroje, które nosili Svilowie, z wolna opadają. Ich ohydne głowy i przypominające szpony palce zaczęły się kurczyć, niknąć.
Ze stosów ubrań wypełzło stadko szczurów i pognało w stronę płaskowyżu za skałami.
Marco odetchnął i wstał.
„Niech sobie teraz zwierzaczki radzą same, nikomu już nie będą mogły zaszkodzić” – rzekł, zwracając się do oniemiałych świadków zajścia.
„Jest ich więcej – stwierdził Strażnik Słońca – ale tych w każdym razie się pozbyliśmy. Dziękuję, Marco, stale mnie czymś zaskakujesz”.
Marco uśmiechnął się przelotnie.
„Teraz chciałbym się umyć”.
Doskonale go rozumieli. Znaleźli niewielki szemrzący strumyk, w którym Marco do czysta opłukał ręce. Potem znów wrócili do przełęczy.
Wspólnymi siłami starali się podnieść kamienny blok, który uwięził nogę Gondagila. Głaz zarył się jednak głęboko w ziemię, a oni nie mieli ze sobą żadnych narzędzi. W dodatku musieli być bardzo ostrożni, aby kamień mocniej nie przycisnął Warega.
– Przydałbyś się nam teraz właśnie ty, Gondagilu stwierdził Haram. – Musicie wiedzieć, że on jest bardzo silny.
– Byłoby mi jednak trochę niewygodnie – zauważył Gondagil zgryźliwie. Widać było, jak bardzo cierpi.
– Marco, czy nie mógłbyś dokonać teraz jakiegoś małego cudu? – spytał Rok.
Odpowiedziała mu Miranda:
– Sądzę, że wobec takich realnych ciężarów Marco nic nie może zdziałać, odkąd powrócił do naszego rodu. Marco, myślę teraz oczywiście o tym, jak byliśmy zamknięci w Kverkfjöll na Islandii. Mówiłeś wtedy, że nie masz już takich sił. Wówczas jednak pomogli nam twoi przyjaciele, teraz, jak przypuszczam, to niemożliwe.
– Nie, nie wyobrażam sobie tego, ale, Strażniku Słońca, mam pewną propozycję. Uważam cię za równego sobie, gdybyśmy obaj skupili naszą duchową siłę na zmniejszeniu ciężaru kamienia, być może innym w tym czasie udałoby się go odsunąć.
Strażnik Słońca zgodził się na taką próbę i przyłożyli dłonie do głazu, podczas gdy Lemurowie i Waregowie wytężyli wszystkie siły. Miranda i kobieta z rodu Waregów także pomagały.
Tym razem się powiodło – nie wiadomo, czy to za sprawą wiary w powodzenie akcji, czy też naprawdę dwaj niezwykli byli w stanie zmniejszyć działanie siły ciążenia. To zresztą nieistotne, wspólnie zdołali przesunąć kamień na tyle, by Gondagil mógł wyciągnąć nogę.
Głaz ostatecznie legł na ziemi z ciężkim, przypominającym westchnienie łoskotem.
Odetchnęli z ulgą.
– Jak się czujesz? – dopytywał się Strażnik Słońca. – Możesz stanąć na nogi?
Gondagil sprawdził. Zrobił kilka chwiejnych kroków, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie, i odparł, że tak, musi się tylko trochę rozchodzić.
Miranda ujęła go za rękę.
– Chodźmy, wesprzyj się na mnie.
Ruszyli.
– Wiesz, o czym myślę? – spytał po chwili Gondagil.
– Nie.
– O tym, że całkiem niedawno nie mogłem nawet śnić, że ja, władca lasu w krainie Timona, miałbym wspierać się na ramieniu delikatnej, kruchej dziewczyny i jeszcze znajdować w tym przyjemność.
Miranda roześmiała się uszczęśliwiona.
Znów szli po równym terenie, Dolina Mgieł, leżąca w dole, obiecywała bezpieczne ciepło i odpoczynek.
– Przyszłość jest taka jasna, Mirando – rzekł Gondagil ufnie. – Nie brałaś udziału w rozmowie z sąsiednim plemieniem, ale Strażnik Słońca, Ram i Rok obiecali nam światło. Wierzę, że ciebie i mnie czeka dobre życie bez względu na to, gdzie się znajdziemy.
– Ja także w to wierzę – odpowiedziała Miranda z nadzieją, że nie usłyszał, jak mało w jej głosie pewności. Przyrzekła sobie, że uczyni wszystko, aby wyprawa w Góry Śmierci rozpoczęła się jak najszybciej.