Złapał ją za ubranie i mocno szarpnął, Miranda zrozumiała wtedy, jak bardzo nierówne są ich szanse, i zaczęła krzyczeć. Raz po raz wzywała Gondagila, Rama i Marca, choć przecież Marca tu nie było.
Pięść Harama zdusiła jej krzyki.
– Zamknij się, przeklęta dziwko! Chcesz sprowadzić tu wszystkich? Uspokój się, stanie się tak, jak ja chcę. Zobaczysz, będzie ci dobrze, ja się znam na rzeczy, żadna jeszcze się nie skarżyła. Au, oszalałaś? Przestań drapać, przeklęta…
Urwał. Czyjaś dłoń pociągnęła go za kaftan na karku, o mało go przy tym nie dusząc. Rozwścieczony Gondagil stał tuż przed nim. Nigdy jeszcze Haram nie widział w oczach przyjaciela takiej dzikości, lecz nie miał wcale zamiaru się poddawać. Kątem oka dostrzegł skuloną na ziemi płaczącą Mirandę, ale nie to w tej chwili było istotne. Musiał skupić się na Gondagilu, z oczu przyjaciela bił nieposkromiony gniew i zapowiedź śmierci.
Haram wyciągnął nóż, Gondagil natychmiast odpowiedział tym samym, choć nie atakował, bronił się tylko.
Miranda z krzykiem protestu poderwała się z ziemi. Jej śliczna bluzka była rozpięta, spodnie podarte.
Rzuciła się między walczących mężczyzn.
– Nie, nie, jesteście przecież przyjaciółmi, nie możecie się bić. Przestańcie…
Więcej powiedzieć nie zdążyła. Starała się osłonić Gondagila przed ciosem Harama i nóż ugodził właśnie ją.
Jęknęła z bólu i osunęła się na ziemię. Gondagil przez moment stał jak sparaliżowany, lecz nagle zalała go fala gniewu i z krzykiem rozpaczy wbił nóż w pierś Harama.
Przyjaciel z dziecinnych lat padł na ziemię.
Ich przyjaźń jednak skończyła się już dawno temu, Gondagil zdawał sobie z tego sprawę. Rozwiała się, zanim jeszcze pojawiła się Miranda, po prostu każdy poszedł w swoją stronę. Gondagil nie czuł nic na myśl o śmierci przyjaciela, zapewne żal przyjdzie później.
Teraz najważniejsza była Miranda.
Dziewczyna leżała nieruchomo, z rany na szyi nieprzerwanym strumieniem płynęła krew.
Wzrok Gondagila zasnuła mgła. Niezręcznie usiłował zatamować krwotok, wreszcie jednak podniósł głowę i zaczął wzywać pomocy. Wołał Rama i Strażnika Słońca, a przede wszystkim Marca.
Potem wziął ukochaną na ręce i ruszył w stronę obozowiska.
Towarzysze spotkali go w połowie drogi.
– Ona umiera – rzekł Gondagil bez tchu. – Ratujcie ją, ona nie może umrzeć, nie ona!
Ram bardzo pobladł.
– To nie jest pewne, Gondagilu, lecz Miranda dość długo pozostawała pod wpływem promieni Świętego Słońca i być może, być może jest nieśmiertelna. Nie wiem, czy jest tak naprawdę, ale postaramy się zrobić wszystko, co w naszej mocy. Wracajmy do ogniska, zobaczymy, jak to wygląda. Och, na Święte Słońce, ona strasznie krwawi, spróbuję to zatrzymać. Ty ją nieś, a ja postaram się zatamować krew.
Za chwilę byli już przy ogniu, którego pilnowali trzej Waregowie.
Mirandę ułożono na ziemi, zajęli się nią Ram i Rok. Gondagil klęczał tuż przy nich, ale nic nie mógł zrobić. Serce ściskało mu się z bólu na widok leżącej na ziemi białej jak śmierć dziewczyny. Wiedział, że kocha ją nad życie.
Ram podniósł głowę.
– Źle się dzieje – westchnął. – Co prawda ona mocno trzyma się życia, zwykły człowiek już by umarł. Boję się jednak, że ją utracimy.
– Gdyby tylko Marco i Strażnik Słońca byli tutaj westchnął Rok z rezygnacją. – Szczególnie Marco mógłby ją uratować.
Gondagil błagał ich spojrzeniem, nigdy jeszcze w niczyich oczach nie widzieli takiej rozpaczy.
– Ty nie wiesz, kim jest Marco – stwierdził Rok, potem z desperacją zawołał jak najgłośniej: – Marco! Marco!
Oczywiście nie otrzymał żadnej odpowiedzi, słychać było jedynie trzask płonących gałęzi i krople spadające z mokrych od rosy drzew.
22
Ram odzyskał wreszcie zdolność trzeźwego myślenia. Dotychczas był zbyt poruszony wypadkiem Mirandy, by rozumować logicznie.
– Wezwę Marca i Strażnika Słońca, są już pewnie w wiosce, ale warto spróbować. Może przynajmniej nam poradzą, co robić.
Gondagil już wcześniej widział telefon, lecz pozostali Waregowie nie posiadali się ze zdumienia, gdy w leśnej ciszy rozległ się nagle spokojny głos Marca.
Ram wyjaśniał:
– Marco, Miranda jest śmiertelnie ranna, krwawi z tętnicy szyjnej, nie potrafimy zatamować krwotoku. Gdzie jesteście?
– W wiosce, usiłujemy uleczyć wodza, który cierpi na daleko posuniętego raka. Zaraz do was idę, Strażnik Słońca może działać tutaj sam.
– Dobrze, ale co mamy robić w tym czasie?
W głosie Marca zabrzmiała jakaś wesoła nutka.
– W tym czasie? O to nie musicie się martwić.
Wyłączył telefon.
Ram opuścił swój aparat.
– Łatwo mu tak mówić, nie wie, jak krytyczna jest sytuacja.
Wystraszeni popatrzyli na Mirandę. Uczynili już wszystko, co mogli, pozostawało teraz tylko…
Nie zdążyli nawet dokończyć tej myśli, a Marco stanął przy nich.
– Co takiego? – zdumiał się Rok. – Czyżbyśmy byli tak blisko wioski?
– Nie – odparł książę Czarnych Sal. – Pozwólcie mi ją zobaczyć.
Gondagil, który wiedział, jaka odległość dzieli ich od osady, nie wierzył własnym oczom. „Nie wiesz, kim jest Marco” – tak mówił Rok. Rzeczywiście kogoś podobnego trudno wyobrazić sobie nawet w snach. Miranda opowiadała mu o czarnoksiężnikach, lecz nie wspomniała wtedy o Marcu.
Nie zastanawiał się jednak nad tym dłużej, teraz najważniejsza była Miranda.
Wszyscy odsunęli się na bok, by zrobić miejsce Marcowi. Zdziwieni patrzyli, jak ciemnymi dłońmi usuwa kompresy, które przyłożyli do rany.
– Szkoda, by taka wspaniała dziewczyna umierała, prawda, Gondagilu? – rzekł książę Czarnych Sal swoim melodyjnym głosem.
Gondagil nie odpowiedział, gardło miał jak zasznurowane.
Marco podniósł głowę.
– Sądzę, że ona i tak by nie umarła. Przebywała zbyt blisko Słońca – stwierdził. – Ale rana jest rzeczywiście paskudna, dziewczyna utraciła też stanowczo zbyt wiele krwi. Upłynie sporo czasu, zanim ją odzyska.
Ram pomyślał, że mimo wszystko zabranie przez Mirandę Słońca wyszło na dobre. Tak dotkliwie chciał ją za to ukarać, a przecież dzięki temu prawdopodobnie jeszcze żyła.
– Zastanawiałem się, czy nie pozwolić, by padły na nią promienie tego Słońca, które mamy ze sobą, to jednak byłoby zbyt ryzykowne. Słońce oświetliłoby połowę Królestwa Ciemności, a już na pewno całą krainę Timona, zrobiłoby się zamieszanie, jakich mało, i prawdopodobnie wybuchłaby wojna między plemionami.
– Masz rację, dobrze, że tego nie zrobiłeś.
Delikatnie pogładził palcami ranę Mirandy, ścisnął jej brzegi i nakrył dłonią. Zebrani wokół niego z niedowierzaniem patrzyli, jak rana się zmniejsza, zmienia w wąski pasek, aż wreszcie całkiem znika.
– No dobrze, niebezpieczeństwo zażegnane – spokojnie powiedział Marco. – Ale potrzebna jej transfuzja, i to niejedna, jak najszybciej. Musimy ją zabrać do domu.
Gondagil klęcząc uniósł ciało dziewczyny i przytulił. Ze zdumieniem spoglądał na Marca.
– Kim ty jesteś?
Marco uśmiechnął się ze smutkiem.
– Sądzę, że nie bardzo by ci się spodobało, gdybyś się dowiedział. Pamiętaj jednak, nie jestem złą mocą.
– Zrozumiałem to już dawno – odparł Gondagil z powagą. – Dziękuję, dziękuję za to, co uczyniłeś dla mojej… – urwał i zaraz dokończył: – Dla mojej Mirandy.
Gondagil został przy dziewczynie, podczas gdy inni wspólnie pochowali Harama.