Miranda była głęboko nieprzytomna, a jednak czuł się jej bliski jak nigdy dotąd. Delikatnie ułożył ją na ziemi i sam skulił się przy niej. Oparł jej głowę na swym ramieniu i z czułością gładził po kredowobiałym policzku. Wiedział już, że będzie żyła, i teraz pragnął, by jak najprędzej wróciła do swej jasnej krainy i dostała nową krew. Ta krótka chwila jednak miała dla niego ogromne znaczenie, Miranda pozostawała pod jego opieką i gotów był uczynić dla niej wszystko.
Pomimo ciepła ogniska ziemia była chłodna i wilgotna. Gondagil zdjął kaftan i wsunął go pod ciało dziewczyny. Poły bluzki, które usiłowała przytrzymywać, znów się rozsunęły. Delikatnie zasłonił jej piersi, pozwolił sobie na ukradkową pieszczotę, poczuł się jednak, jakby dopuszczał się świętokradztwa, i zaraz otulił ją kurtką.
– Będzie nam dobrze razem, Mirando – szepnął cicho. – Zaopiekuję się tobą jak najlepiej, będziesz…
Przypomniał sobie, jakie bariery ich dzielą, i przymknął oczy w przypływie dotkliwego bólu.
Tak szybko jak się dało opuścili krainę Waregów. Należało jak najprędzej zabrać Mirandę do domu.
Gondagil towarzyszył im w drodze, nalegał, by pozwolili mu ją nieść, Wdzięczni mu byli za to, z noszami bowiem trudno by im było się poruszać po stromym terenie.
Dotarli do Doliny Cieni, do krainy potworów.
– Nie możemy teraz spytać Mirandy o radę – stwierdził Ram. – Udało jej się przejść tędy cało i zdrowo.
– No cóż – powiedział Rok. – Jeśli uważasz ukąszenie potwora i potłuczone łokcie i kolana za „cało i zdrowo”…
– No właśnie – westchnął Ram.
Z pomocą przyszedł im Gondagil.
– Haram i ja obserwowaliśmy ją z góry, szła u podnóża pasma wzgórz w prawo, tak daleko jak się dało. Po drodze spotkała kilka grup bestii, ale szczęśliwie przedostała się pod mur.
Serce ścisnęło mu się na wspomnienie Harama. Wciąż jeszcze nie do końca uświadamiał sobie, że przyjaciel nie żyje. Zginął z jego ręki od ciosu zadanego nożem. Ta świadomość na razie zanadto mu nie ciążyła. Czuł, że pora na żal przyjdzie później. Teraz pragnął jedynie, by Miranda wróciła bezpiecznie do domu.
Znajdowali się na zboczu, stąd postanowili iść w prawo możliwie jak najdalej, by ominąć krainę potworów. Oczywiście istniało niebezpieczeństwo, że zostaną zauważeni z dołu, lecz o wiele bardziej ryzykowne by było, gdyby od razu zaczęli spuszczać się na dół.
Kontynuowali mozolną wędrówkę.
Mirandzie z wolna zaczynała wracać świadomość.
Dlaczego jestem taka zmęczona? zastanawiała się.
Słyszę ludzkie głosy, rozmawiają cicho, ale nie mam siły otworzyć oczu. Próbuję coś powiedzieć, lecz nie daję rady. Moja dusza i myśli są zamknięte w nieposłusznym ciele.
Tak samo muszą chyba cierpieć ludzie dotknięci porażeniem mózgowym, obdarzeni inteligencją, a traktowani jak głupcy tylko dlatego, że ciało nie chciało ich słuchać. Nie mogli powiedzieć, że żyją, ile wiedzą i potrafią, cóż za straszna męka!
Ach, to zmęczenie, co się ze mną dzieje?
Czuję, że ktoś mnie niesie. Czuję dotyk wyprawionej skóry, zawsze lubiłam ją wąchać. To Gondagil, poznaję po zapachu. Skóra, dym z ogniska, woń powietrza puszczy, zapach jego ciała, jakże przyjemny. Gondagilu, chciałabym ci powiedzieć, jak bardzo cię kocham, ale język nie chce mnie słuchać ani wargi. Gardło, nawet płuca nie pozwalają mi wydobyć dźwięku. Jestem jak umarła, a przecież wiem, że żyję.
Mój ojciec Gabriel opowiadał mi kiedyś, że przechodził operację i narkoza nie zadziałała jak powinna. Mówił, że tak wygląda koszmar jego życia, leżał, wydawało się, kompletnie nieprzytomny, nie mogąc poruszyć bodaj jednym mięśniem, a jednocześnie zachował świadomość i wszystko czuł, czuł, jak go tną, cierpiał ból.
Słyszał głosy omawiające jego przypadek, a nie mógł dać znać, że nie śpi.
Tak właśnie jest teraz ze mną.
Słyszę wszystko, co jest mówione, ale nic nie mogę zrobić.
Mówią teraz o schodzeniu w dół, znaleźli się już dostatecznie daleko na prawo, przypuszczam, że mają na myśli obszar potworów. Ach, nie! Strażnik Słońca prosi Gondagila, by zawrócił, a on nie chce. „Sam przypilnuję, by żaden potwór się do niej nie zbliżył” – mówi.
Miranda znów zaczęła tracić przytomność, usłyszała jeszcze tylko kilka zdań.
Strażnik Słońca zapewnił, że potrafi poradzić sobie z potworami, a Gondagil będzie miał kłopoty z powrotem do swego kraju.
Zabierzcie go więc do Królestwa Światła, pomyślała Miranda.
Nie zrozumiała odpowiedzi, dotarł do niej tylko głos Marca, który mówił, że utraciła dramatycznie dużo krwi. To dlatego jestem taka zmęczona, przemknęło jej przez głowę, i znów zapadła się w głęboką czarną studnię.
Oczywiście nie udało im się niezauważenie wyminąć potworów, tym razem jednak Strażnik Słońca uznał, że nie ma czasu na żadne negocjacje.
– Ram, Rok, one już widziały nasze pistolety laserowe, wtedy kiedy Miranda była tutaj sama, i boją się ich. Strzelcie kilka razy na postrach, musimy jak najprędzej przenieść ją do domu.
Strażnicy usłuchali, nie zwlekając. I rzeczywiście potwory zniknęły jak mgła w promieniach słońca, grupa wędrowców nie miała już z nimi żadnych kłopotów.
Przy murze, jeszcze przed jego otwarciem, zatrzymali się na chwilę odpoczynku.
Nie zdawali sobie sprawy, że Mirandzie znów wróciła świadomość, nie uważali więc na to, co mówią.
Strażnik Słońca westchnął.
– Sprawiło mi niemal ból, kiedy widziałem, że ten Gondagil stoi i patrzy, jak odchodzimy.
– To prawda – pokiwał głową Marco. – Wydaje mi się, że rzeczywiście żywił dla Mirandy niezwykle głębokie uczucia.
– To pewne, dla niej jednak tak będzie najlepiej. Ich wspólna przyszłość jest niemożliwa, ona należy do światła, on do ciemności.
Ram jednak nie był co do tego przekonany.
– Nie rozumiem, dlaczego to niewykonalne, on wydawał się dobrym człowiekiem.
– Tak, lecz dzieli ich Czas. Kiedy ona przeżyje rok, dla niego upłynie ich dwanaście.
Spoglądał na mur, podczas gdy Rok otwierał drzwi.
– Zamkniemy teraz te wrota na zawsze. Zbyt wiele osób już o nich wie i nic dobrego z tego nie wyniknie. Pamiętajcie, by je zniszczyć, a także zniweczyć wszystkie rytuały, potrzebne do ich otwarcia.
– Przecież musimy przez nie przejść, skoro mamy się wybrać w Góry Czarne – zaprotestował Marco.
– Kiedy nadejdzie czas, otworzymy inne wrota, w innym miejscu, daleko stąd.
– Dlaczego musimy czekać tak długo? Czy nie możemy wyprawić się jeszcze w tym roku? – spytał Marco, mając na względzie Mirandę.
– To niemożliwe – odparł Strażnik Słońca, przenosząc prowizoryczne nosze z dziewczyną do Królestwa Światła. – Chłopiec, na którego czekamy, ma zaledwie dziesięć lat, trudno go okiełznać.
– Dlaczego więc wybraliście takiego chłopca? Czy nie ma nikogo lepszego?
– Gdy się urodził, wszystko wskazywało na to, że będzie nowym przywódcą Królestwa Światła. Jak wiesz, od wielu lat nikogo takiego nie było, mamy jedynie Radę Starszyzny i owszem, to jakoś funkcjonuje, lecz kiedy przystąpimy do ratowania Ziemi, potrzeba nam osoby o właściwych cechach przywódczych. Wyprawa w Góry Czarne będzie dla niego próbą sił. Dlatego właśnie musimy złożyć w ofierze miłość Mirandy. Trzeba czekać jeszcze co najmniej dziesięć lat, a wtedy Gondagil dawno już nie będzie żył.
Ram nie zamierzał jednak ustąpić.
– Dlaczego więc nie sprowadzić go do Królestwa Światła?
Strażnik Słońca tłumaczył łagodnie:
– Przyznam, że rozważałem tę możliwość z wodzem Waregów, zanim opuściliśmy ich krainę. Sądziłem, że teraz, kiedy Haram nie żyje, to może… Ściągnąłem na siebie gniew wodza. Gdyby jeden z nich miał być w ten sposób uprzywilejowany, taki zaszczyt powinien spotkać jego, a nie tego dziwaka Gondagila. Albo wszystkich. Wszyscy albo nikt. To więc okazało się niemożliwe. Nie możemy wzniecać wrogości w tak ważnym dla nas sprzymierzeńcu, jakim jest plemię Timona. Roku, czy zamknąłeś już wrota na zawsze? Chodźmy do domu!