Wolno jej było przemieszczać się w pasie stu pięćdziesięciu metrów, tak jej powiedziano. No, nie wprost, nikt przecież się nie domyślał, że zamierza się zapuścić poza mur, po prostu dyskretnie się wypytała. Potwory nie zbliżały się do muru, na razie więc była względnie bezpieczna, względnie, bo przecież one są kompletnie nieobliczalne.
Miranda spróbowała rozejrzeć się w mroku, te dwa stworzenia na szczycie wzgórza… Ona je widziała, wątpiła jednak, by potwory również mogły je zauważyć. Czyżby to ktoś z plemienia potrzebującego jej pomocy? Gdyby obrała sobie za cel dotarcie do tego punktu, którędy powinna iść?
Przeklęte potwory, mogły znajdować się wszędzie, podobno są bardzo czujne, tak powiadano. Przecież na własne uszy słyszała, jak dopadły Johna, ale on nie był tak przygotowany jak ona.
Nie mogła już tu dłużej siedzieć, rozbolały ją kolana.
Zaczęła się przesuwać cicho jak myszka. Oczy nie przyzwyczaiły się jeszcze do ciemności, niemal miała ochotę poprosić, żeby ktoś zapalił światło.
Ale kto miał to uczynić w tym ponurym mrocznym świecie? No tak, ona, ale…
Nie widziała wyraźnie, dwie postacie na górze ledwie rysowały się na tle nieba, ale co się kryło wśród cieni drzew?
Do uszu Mirandy nie docierał żaden dźwięk, lecz cisza mogła być zdradliwa. Powiadano, że wartownicy potworów widzą i słyszą wszystko.
Poruszała się wzdłuż muru, doszła bowiem do wniosku, że łatwiej jej będzie wspiąć się pod górę nieco dalej. Musiała ponadto liczyć się z tym, że najłatwiejsze przejścia są szczególnie strzeżone.
Potworom nie chodziło wszak tylko o to, by pilnować, kto wychodzi z Królestwa Światła, bardzo rzadko ktokolwiek je opuszczał. Ważniejsze raczej było strzec, aby żadne inne plemię nie dotarło do granic upragnionej krainy. Potwory zawładnęły terenem najbliżej Królestwa Światła i postanowiły go utrzymać.
Do takich wniosków doszła Miranda i trzeba przyznać, że jej przemyślenia nie były wcale niemądre. Tak właśnie bowiem przedstawiała się sytuacja.
Nareszcie oczy zaczęły się przyzwyczajać do marnego światła, odróżniała już nieco więcej szczegółów.
Na razie drogę miała wolną, ale też i nie oddaliła się zanadto od muru. Musi zapamiętać usytuowanie drzwi. Może powinnam zaznaczyć swoją drogę okruszkami chleba jak Jaś i Małgosia? pomyślała z uśmiechem. Sporo czasu zabrało jej rozejrzenie się po okolicy i zapamiętanie charakterystycznych punktów, ale na szczęście widziała teraz wyraźniej. Upewniwszy się, że już potrafi wrócić, ruszyła dalej.
Jedno było pewne: Z miejsca, w którym się znajdowała, nie mogła wspinać się pod górę, chociaż stok był tu łagodny. Problem polegał na tym, że gdyby udało jej się przebyć zarośla, po dotarciu do skały stałaby się żywą tarczą strzelecką.
Nie, tędy też się nie da. Może spróbować jeszcze dalej?
Tam, gdzie od wzgórz będzie ją dzielić większa odległość. Wyglądało też na to, że czeka ją przejście przez i zagajnik. Ale teren cały czas się tu wznosi, to dobrze.
Pocieszona tą myślą, popełzła w wybranym kierunku, coraz bardziej oddalając się od drzwi w murze, które stanowiły jej ratunek.
Serce waliło jej mocno. Czy nie pomyliła się w swoich obliczeniach? Jeden nieprzemyślany ruch, a trafi prosto do spiżarni potworów!
Co za okropna myśl!
Na szczęście uprzedziła rodzinę, że wybiera się na dłuższą ekspedycję w poszukiwaniu rzadkich minerałów i może jej nie być przez kilka dni. Teraz zrozumiała, że rzeczywiście jej wyprawa się przeciągnie. Odległości były tu większe, niż sobie wyobrażała.
Wkrótce po raz pierwszy miała zetknąć się z potworami.
5
– Ona wie, co robi – sucho zauważył Gondagil.
– Nie jest taka głupia jak inni – pokiwał głową Haram. – Ale czego, do licha, chce?
– To nie jest jedna z wygnanych. Nie towarzyszył jej żaden Strażnik, musiała wyjść dobrowolnie.
– To prawda. Choć może się to wydawać bezsensowne, chyba rzeczywiście tak jest.
Dawno już się zorientowali, że pod murem przekrada się istota płci żeńskiej. Ich oczy bowiem, przywykłe do ciemności, potrafiły zauważyć szczegóły: krótką sukienkę, lekkie kobiece ruchy.
– Ciekawe, jak długo będzie sobie radzić? – powiedział Haram, uśmiechając się wyniośle.
– Na razie nie wpadła w żadną pułapkę.
Haram skierował wzrok w inne miejsce. Jeszcze dalej w kierunku, w którym posuwała się dziewczyna. Chociaż jego głos brzmiał na pozór spokojnie, dało się w nim usłyszeć skrywane podniecenie, gdy znów się odezwał:
– Nie, ona nie, ale ktoś inny zbliża się do pułapki tych bestii. Spójrz tylko.
Gondagil zdrętwiał.
– Jeden ze świętych, tutaj? Nie, ależ…
– Nie można do tego dopuścić – dokończył za niego Haram.
– Nie zdążymy, te przeklęte pułapki leżą tuż przed nim. Co zrobimy? A dziewczyna? Co się z nią stanie?
– Mniejsza o dziewczynę – syknął zaniepokojony Haram. – Święty jest ważniejszy, a i tak nie możemy mu pomóc.
Miranda przykucnęła za gęstymi krzakami i przyglądała się jamom w ziemi, które musiały być siedzibami potworów. W pobliżu siedział skulony wartownik, najwidoczniej zasnął. Dziewczyna zadrżała na jego widok, wystraszona. Wcześniej widziała podobnych mu w akcji.
Ostrożnie się wycofała.
Musi okrążyć osadę. To się da zrobić, chociaż będzie musiała na krótko wyjść na otwartą przestrzeń. Byle tylko wartownik się nie zbudził. Jeśli uda jej się dotrzeć do następnego krzaka, znajdzie się za jego plecami.
Miranda ostrożnie ruszyła do przodu. Cały jej problem polegał na tym, że nie widziała, czy na drodze, którą sobie wybrała, nie leżą jakieś gałązki, bała się, że stąpnie na którąś i złamie ją z trzaskiem. Wyglądało jednak na to, że rośnie tu miękki mech. Był nieco zdeptany, ale nic w tym dziwnego. Tak blisko siedzib potworów…
Nagle ciarki przeszły jej po plecach. Słyszała, że potwory potrafią zwietrzyć swoją zdobycz. Brzmiało to naprawdę strasznie. Miała wielką nadzieję, że śpiący wartownik nie wyczuje jej zapachu. Człowiek z Królestwa Światła musi wszak pachnieć zupełnie inaczej niż istoty żyjące w Ciemności.
Otwartą przestrzeń pokonała biegiem, lekko schylona. Dotarłszy do zarośli po drugiej stronie, odetchnęła z ulgą. Poczuła, że z napięcia robi jej się słabo.
Musiała się na chwilę położyć, żeby odpocząć, a potem wybrać dalszą drogę. I wtedy to usłyszała. To, co w Sadze dobiegało z daleka i wcale nie wydawało się aż tak groźne. Tutaj ów straszny krzyk dotarł prosto do jej duszy. Dochodził z Gór Czarnych albo też z Gór Umarłych, czy jak kto chciał je nazwać. Używano różnych określeń.
Tak bliski i tak… przerażający.
Próbowała w mroku odróżnić zarysy gór, ale z dołu okazało się to niemożliwe. Może gdy wejdzie na tamto wzgórze?
Ale w jaki sposób, na miłość boską, zamierza tam się dostać? W tej puszczy siedziby bestii mogły znajdować się dosłownie wszędzie.
Nagle mocno zatęskniła za swym bezpiecznym światem. Czego ona tu szuka?
Prawdą jednak było, że znalazła się właśnie tutaj. I odpychająca wydała jej się myśl o powrocie i ponownym przejściu przez niewielką osadę.
Ruszyła, skradając się, dalej z nadzieją, że już niedługo będzie mogła rozprostować plecy i kolana. Ciało miała obolałe jak staruszka. Zostawiła osadę dość daleko za sobą, gdy nagle się zatrzymała. Wstrząśnięta, zapomniała nawet przykucnąć.
Zapatrzyła się w coś trudnego do uwierzenia.
Przed nią na niedużym wzgórzu stało zwierzę. Jego majestatyczna sylwetka rysowała się na tle ciemnego nieba. Zwierzę tak wielkie i wspaniałe, że miała ochotę się przed nim uniżenie skłonić.