– Prawdziwe, palące jak płomień powietrze Rzymu!
Umysł jej jakby chwilowo przejaśniał. Niespodziewanie chyba po raz setny z ożywieniem opowiadała o pożarze, który kilkadziesiąt lat temu strawił zabudowania na zboczach Awentynu. Bankier ojca na jego konto zakupił wówczas za bezcen zniszczone przez pożar parcele. Wybudowano na nich domy czynszowe, z których miałem stały dochód aż do tej zimy, kiedy udało mi się je korzystnie sprzedać.
Poczułem dym w powietrzu, lecz specjalnie się tym nie przejąłem, bo przy takim upale straż pożarna w różnych częściach miasta utrzymuje stałe pogotowie, a regulamin zabrania rozpalania zbędnego ognia. Nic się nie działo. Powietrze stało niewzruszenie nieruchome i już od świtu paląco zabójcze.
Gdzieś z oddali dochodziły odgłosy trąb i dziwny szum. Wstałem i ze zdziwieniem ujrzałem, że część skrzydła Wielkiego Cyrku od strony Palatynu stoi w ogniu. Dym kłębił się nad sklepami z tekstyliami, woskiem i kadzidłem. Te maleńkie sklepiki nie były odgrodzone żadnym murem przeciwpożarowym. Za każdym podmuchem wiatru ogień mógł się rozszerzyć.
Roje ludzi tłoczyły się głównie wokół płonących zabudowań. Straż pożarna robiła szerokie wykopy, oczyszczając ogromne połacie dla zapobieżenia rozprzestrzenianiu się ognia. Nigdy nie widziałem tak wielkiego pożaru. Zdenerwowałem się, ale jeszcze się nie bałem. Myślałem, że byłoby dobrze, gdyby straż pożarna z naszej części miasta nie schodziła do pożaru, ale osłaniała nasze zbocze Awentynu.
Posłałem gońca, aby ostrzegł Klaudię i mieszkańców domu, sam udałem się do bestiarium. Po drodze wpadłem do biura prefekta miasta, aby się dowiedzieć czegoś o przyczynach pożaru. Wysłano konnego posłańca do posiadłości wiejskiej mego byłego teścia, aby szybko wracał do Rzymu, choć jego zastępca nieźle sobie radził. Jego zdaniem zarówno właściciele sklepów koło cyrku, jak i drobni sklepikarze żydowscy osiedleni koło bramy Kapuańskiej i załoga cyrku zbyt beztrosko obchodzili się z ogniem. Sądził, że sklepy – istne magazyny łatwo palnych materiałów – szybko spłoną, więc trudniejsze będzie zachowanie dyscypliny niż ograniczenie pożaru. Bo gdy tylko wybuchł ogień, natychmiast niewolnicy i miejska hołota ruszyli rabować sklepy wokół cyrku. Skontrolowałem umęczone żarem bestiarium i naradziłem się z weterynarzami, jak przechować łatwo psujące się mięso. Wyznaczyłem dodatkowe ilości wody dla wszystkich zwierząt i poleciłem, aby klatki opłukiwano świeżą wodą. Przywitałem się i rozmawiałem po przyjacielsku z Sabiną; po rozwodzie nasze stosunki znacznie się poprawiły.
Sabina prosiła, abym z uwagi na pożar załatwił nieprzerwane dostawy wody do bestiarium. Zapewniłem, że nie musi się martwić, bo w czasie letnich upałów nadzorcy domów bogaczy są zainteresowani nieprzerwanym otrzymywaniem wody do podlewania ogrodów.
W urzędzie wodociągowym poinformowano mnie, że bez decyzji senatu na pewno nie otworzą zapory wodnej. Czyli rozdział wody odbywać się będzie wedle ustalonych reguł. Latem senat zbiera się jedynie w wypadku zagrożenia państwa, Neron zaś przebywał w Ancjum.
Z lepszym samopoczuciem wstępowałem na Palatyn. Minąłem wiele olśniewających budowli i dołączyłem do tłumu gapiów, zgromadzonych na zboczu. Byli tam niewolnicy cesarza, służba i ogrodnicy. Nikt nie wydawał się przerażony, chociaż cała dolina u naszych stóp żarzyła się i dymiła jak czeluście piekieł. Pożar tworzył ogniste wiry, rozpalone powietrze parzyło nasze twarze. Iskry i jakieś rozżarzone strzępy dolatywały aż do nas. Kilku niewolników lekceważąco deptało płonącą miejscami trawę, ktoś przeklinał, że iskry spadają na odzież. Fontanny w ogrodach działały i nikt niczym się nie przejmował. Widok pożaru wywoływał jedynie emocje i podniecenie.
Wskroś rozpalone wiry usiłowałem dojrzeć Awentyn. Ogień ogarniał zbocze wzgórza i powoli lecz nieustannie piął się w górę, do naszej dzielnicy. Konieczny był pośpiech. Kazałem swojej eskorcie wracać jak się da do domu, a sam wziąłem wierzchowca ze stajni Nerona. Widziałem, jak konni kurierzy pełnym galopem pędzili wzdłuż świętego traktu.
Najbardziej przezorni obywatele zamykali swoje sklepy. W dużych halach bazarowych gospodynie domowe robiły codzienne zakupy. Klucząc wybrzeżem Tybru, wróciłem do domu. Po drodze widziałem przemykających w kłębach dymu ludzi, którzy wynosili jakieś tobołki.- może ratowali swój dobytek, a może były to rzeczy zrabowane.
Strwożone tłumy zaczęły zapełniać wąskie uliczki. Matki z płaczem nawoływały dzieciaki. Strapieni ojcowie rodzin stawali przed drzwiami domów, pytając innych o radę. Nikt nie chciał zostawiać pustego mieszkania, bo w razie potrzeby nie będzie go komu ratować. Straż miejska wszystkiego nie dopilnuje.
Wiele osób krzyczało, że cesarz powinien wracać do Rzymu. Ja też uważałem, że potrzebne są środki nadzwyczajne. Mogłem jedynie dziękować Fortunie, że moje bestiarium znajdowało się na obrzeżach miasta, po drugiej stronie Pola Marsowego.
Wreszcie dotarłem do domu. Natychmiast załatwiłem lektyki z tragarzami i kazałem bezzwłocznie przenieść Klaudię i ciocię Lelię na drugą stronę Tybru, do czternastej dzielnicy miasta. Przypilnowałem, aby wzięli ze sobą rzeczy najbardziej wartościowe, ile mogli unieść. Nie było mowy o zdobyciu wozów.
Dozorcy i najsilniejszym niewolnikom kazałem zostać, aby pilnowali domu przed rabusiami. Na wszelki wypadek zaopatrzyłem ich w broń. Wszyscy musieli się spieszyć. Przypuszczałem, że za ich przykładem pójdą inni i wąskie uliczki zapełnią się uciekającym tłumem.
Klaudia ostro się sprzeciwiała, bo przede wszystkim chciała ostrzec swych chrześcijańskich przyjaciół oraz pomóc w ucieczce przed pożarem słabym i starym. Zbawieni przez Chrystusa byli dla niej więcej warci niż nasze złote i srebrne naczynia. Wskazałem na ciocię Lelię:
– Tu masz staruszkę, która wymaga opieki! Pomyśl bodaj o naszym nie narodzonym dziecku! – krzyknąłem.
W tym momencie na nasz dziedziniec wpadli spoceni Żydzi, Akwila z Pryska. Wlekli ze sobą paki, załadowane kozią sierścią i gotowymi namiotami. Błagali, abym pozwolił je przechować u siebie, ponieważ ogień zbliżał się do ich warsztatu tkackiego. Rozgniewała mnie ta bezmyślna krótkowzroczność, bo Klaudia natychmiast uznała, że na Awentynie nie ma wielkiego zagrożenia, więc po cóż robię alarm. Akwila z Pryska nie mogą udać się do dzielnicy żydowskiej za Tybrem, bo tamtejsi Żydzi znają ich i nienawidzą bardziej niż zarazy! Na sprzeczkach i szlochaniu upływały cenne minuty. W końcu dałem cioci Lelii solidnego klapsa, a Klaudię wpakowałem do lektyki przemocą. Wreszcie cały orszak ruszył.
Stało się to w ostatniej chwili, bo na dziedziniec wtargnęło kilku osmalonych chrześcijan z poparzonymi rękami. Szukali Akwili. Wznosząc do góry ręce i przewracając oczyma jeden przez drugiego krzyczeli, że na własne uszy słyszeli, jak ziemia i niebo rozdarło się i Chrystus, zgodnie z obietnicą, zstąpił w obłokach na ziemię. Dlatego wzywają, aby chrześcijanie porzucili wszystko i zbierali się wysoko na wzgórzach, aby przyjąć Chrystusa i jego Królestwo. Nadszedł bowiem dzień Sądu!
Pryska była niewiastą doświadczoną, praktyczną i opanowaną. Nie dość, że nie dała wiary tej informacji, ale jeszcze kazała im zamknąć gęby! Ona nie miała żadnego objawienia. Zresztą na niebie, oprócz kłębów dymu, nie widać najmniejszego obłoku!
Przyznałem, że Rzymowi grozi tragedia. Jednak rozszerzenie pożaru na dwie albo trzy dzielnice wcale nie oznacza zniszczenia całego miasta! Ludzie biedni przyzwyczaili się wierzyć zamożniejszym. Purpurowe obramowanie moich szat upewniało ich, że dobrze znam się na rzeczy. Uwierzyli mi.