Выбрать главу

Byłem wstrząśnięty śmiercią Jukunda, chociaż wyrok na niego zapadł już w czasie pożaru Rzymu. Wrócę później do tych spraw. Teraz przypominam, że ponosiłem odpowiedzialność za widowisko, które musiało toczyć się dalej. W pewnej chwili przedarł się do mnie jeden z niewolników z Cerei, aby promieniejąc radością powiedzieć mi, że dziś rano Klaudia urodziła mi zdrowego syna. Matka i dziecko czują się dobrze, a Klaudia prosi o zgodę, by synowi dać na imię Klemens.

A więc w tym samym czasie, kiedy jeden mój syn, Jukund, zginął, bohatersko walcząc z lwem, narodził się drugi! Musiałem to uznać za sprzyjającą zapowiedź na przyszłość. Imienia Klemens, co znaczy potulny nie uznałem za trafne, jeśli uwzględnić chwilę, w której dotarła do mnie wiadomość o jego narodzinach. Postanowiłem jednak z radości Pozwolić Klaudii na spełnienie jej życzeń, bo przecież będę musiał udzielić jej wielu wyjaśnień. Ale w sercu od początku nazywałem Cię Juliuszem, mój jedyny synu!

Widowisko trwało do późnego popołudnia. Oczywiście, wydarzyło się wiele niespodziewanych sytuacji, ale tak dzieje się zawsze, gdy na arenie występują dzikie zwierzęta. Na ogół sytuacje te znajdowały szczęśliwe dla mnie rozwiązanie, a widzowie przypisywali je moim zdolnościom organizacyjnym. Podejmowali też wiele zakładów, wybuchło kilka bójek, jak zwykle przy okazji takich widowisk.

W górnych ławach siedziała grupa saduceuszy. Byli to światli i weseli Żydzi, nosili szaty na modłę rzymską, golili brody, a nawet ścigali się w cyrku. Teraz jeden z nich trochę przesadził w okazywaniu radości z powodu losu chrześcijan, zbyt głośno wołając „Alleluja", co, o ile wiem, jest kryptonimem żydowskiego Boga. Krzykiem tym zdenerwował gawiedź. Kilku mocnych drabów zrzuciło go niżej, tam inni złapali go i jak piłkę cisnęli w dół, a ci z samego dołu – przerzucili przez ogrodzenie ochronne wprost pod paszcze dzikich bestii. Publiczności bardzo spodobała się zabawa, Żydzi ubłagali przydzielenie im ochrony i uciekli z cyrku, bojąc się, że zdziczały tłum całą ich gromadkę zepchnie na arenę. Wielu Rzymian żywiło ukrytą zawiść, jako że żydowska dzielnica ocalała w czasie pożaru.

Takie incydenty jak ten z saduceuszami wiele osób uważało za inscenizację, mającą urozmaicić program. Ludzie pozdrawiali mnie i prosili o jeszcze, więc musiałem podnosić rękę i w imieniu swoim, Nerona oraz Poppei wyjaśniać sytuację. Przyznam, że kilka z tych dodatkowych numerów chętnie uznałbym za własne.

Pod koniec dnia rozpoczęło się przedstawienie historii Dirke z udziałem dzikich byków hyrkańskich. Niespodzianie otwarto wszystkie wejścia na arenę. Z różnych stron wypadło około trzydziestu dzikich byków, dźwigając na karkach byle jak poprzywiązywane do rogów młode dziewczęta. Wiwatom nie było końca. Aktorzy teatralni, zżerani przez zawiść wobec powodzenia mojego programu, postanowili wymyślić coś nadzwyczajnego. Zleciłem im umocowanie dziewczyn, ale nie potraflili tego zrobić, musieli im pomóc moi doświadczeni pracownicy. Zawiodło też zbudowanie grot skalnych. Zaledwie zawodowi aktorzy zaczęli odgrywać historię Dirke, dzikie byki strząsnęły dziewczęta, wyrzuciły je wysoko w górę i poprzebijały rogami. Ledwo dwa byki zawlokły swoje ofiary do pieczar skalnych, aby je tam, zgodnie z fabułą legendy, okaleczyć. Nie mogłem zapobiec modyfikacjom, wprowadzonym wszak przez nierozumne zwierzęta.

Pozostałych chrześcijan rzucono wprost pod nogi byków. Ku mojemu zadowoleniu zachowywali się nadzwyczaj dzielnie. Ogarnięci szałem walczyli z bykami, nieustraszenie idąc wprost na nie, skakali im niemal na rogi. Publiczność wiwatowała i nawet odczuwała do nich sympatię. Byki szybko rozprawiły się ze swymi ofiarami, po czym zaczęły obalać krzyże i bóść ukrzyżowanych, a po chwili jęły rozbijać barierki ochronne z takim impetem, że siedzący najbliżej znaleźli się w niebezpieczeństwie. Zabawa jednak zbliżała się ku końcowi. Spojrzałem w niebo i z ulgą odetchnąwszy wydałem łucznikom rozkaz wystrzelania byków. Uczynili to odważnie i umiejętnie, podchodząc blisko zwierząt. Publiczność wiwatowała, a przecież na początku bałem się monotonii!

Tygellin chciał podpalić barierki, do których przybite były krzyże, ale Neron zabronił mu w obawie, że ogień może się rozprzestrzenić. Po wyjściu widzów pretorianie obeszli cały teren i przebijali ukrzyżowanych włóczniami; Neron uznał, że nie powinni cierpieć dłużej niż ci, którzy zginęli w płomieniach lub ponieśli śmierć od kłów i rogów dzikich zwierząt.

Ktoś mógłby się zdziwić, że nie ocaliłem byków – przecież są to drogie zwierzęta. Po pierwsze – gdybym po zapadnięciu zmroku chciał jeszcze przedstawić polowanie na byki, byłoby to śmieszne i obniżyłoby wartość całego widowiska. Po drugie – rozjuszone byki mogłyby stratować wielu pracowników bestiarium. A po trzecie – zamierzałem przedłożyć Neronowi słony rachunek za zwierzęta, więc wcale nie bolałem nad koniecznością ich zabijania.

Tygellin, który w każdej sprawie chciał mieć ostatnie słowo, postanowił zapewnić ludowi największą – jak sądził – niespodziankę. Po zakończeniu spektaklu widzowie pospieszyli na zaproszenie Nerona do ogrodów Agrypiny. Tygellin wykorzystał fakt, że poza murami miasta nie obowiązują aż tak surowe prawa i polecił oświetlić ogrody żywymi pochodniami z tych dwóch tysięcy chrześcijan, których rano wysłano do prac porządkowych w ogrodach. Cyrk Nerona istotnie nie pomieściłby pięciu tysięcy ofiar.

Przy drodze wiodącej do ogrodów i wokół sztucznych basenów z wielkim trudem ustawiono słupy, do których przykuto chrześcijan. Ponieważ nie starczyło dla wszystkich łańcuchów, część trzeba było przywiązać linami, a nawet zwyczajnie przybić gwoździami.

Ofiary wysmarowano smołą i woskiem, które dostarczył prokurent Tygellina całymi wozami, lecz których nie wystarczyłoby do oświetlenia całego terenu. Sięgnięto więc po oliwę i inne produkty. Pretorianie byli wściekli, bo nie dość, że pozbawiono ich oglądania części widowiska, to jeszcze musieli w upalny jesienny dzień kopać doły i ustawiać pale.

Gdy do ogrodów zaczęły napływać tłumy zaproszonych na ucztę, pretorianie podpalili żywe pochodnie. Ciała opornie płonęły, ofiary skowytały i jęczały, wokół roznosił się potworny swąd. Oszołomieni goście nie byli w stanie docenić nieoczekiwanego widowiska. Najbardziej wrażliwi na skutek straszliwego smrodu tracili apetyt. Niektórzy zawracali do domu. Inni bali się, że ogień przerzuci się na letnie domy i rezydencje, bo smoła i wosk rozpryskiwały wokół iskry. Wiele osób poparzyło sobie nogi, depcząc wokół pali wysuszone trawniki.

Przebrany za woźnicę Neron powoli jechał na rydwanie rozświetloną ludzkimi pochodniami drogą, ale nie doczekał się spodziewanych wiwatów. Ludzie jak skamieniali stali w ponurym milczeniu. Na domiar złego zauważył, że wielu senatorów wraca do miasta.

Wysiadł z rydwanu, aby rubasznie przywitać lud. Tłum nie reagował na jego dowcipy. Spróbował zagadnąć Petroniusza, ten zaś oświadczył, że uczestniczył w widowisku jedynie przez grzeczność, ale wytrzymałość jego żołądka ma swoje granice. Nawet najlepszy pasztet jest nie do przełknięcia, jeśli zaprawia się go takim swądem.

Neron zagryzał wargi. Ubrany w szaty woźnicy, z opuchniętą gębą, przypominał raczej krzepkiego, spoconego zapaśnika niż cesarza. Zrozumiał, że musi coś wymyślić, żeby rozbawić lud i naprawić brak smaku Tygellina. Od pali zaczęły właśnie odpadać ciała skazańców, bo przepalały się liny, którymi ich przywiązano. Kilka ofiar ze straszliwym wysiłkiem zdołało oderwać przygwożdżone ręce i płonąc żywym ogniem zmieszało się z tłumem.