Toby wjechała na parking dla gości i weszła do kliniki.
Powitał ją delikatny szmer muzyki klasycznej. Toby przystanęła – wystrój wnętrza zrobił na niej nieliche wrażenie. Nie była to zwykła poczekalnia, o nie. Stały tam kanapy z kremowo-złocistej skóry, na ścianach wisiały prawdziwe oleje. Spojrzała na wyłożone czasopisma. „Architectural Digest”. „Town and Country”. „Popular Mechanics”? Nie, nie na tym stoliku.
Zza okienka recepcji uśmiechała się do niej pielęgniarka w różowym fartuchu.
– Czym mogę służyć?
Toby podeszła bliżej.
– Nazywam się Harper, Toby Harper. Jestem lekarką ze Springer Hospital. Dziś w nocy badałam jednego z waszych pacjentów. Próbowałam skontaktować się z jego lekarzem, ale nie mogę go złapać.
– Nazwisko lekarza?
– Doktor Carl Wallenberg.
– Och, doktor Wallenberg jest na konferencji. W klinice będzie dopiero w poniedziałek.
– A czy mogłabym przejrzeć kartę choroby pacjenta? Wyzbyłabym się kilku wątpliwości.
– Przykro mi, ale nie mamy prawa udostępniać kart bez zgody pacjenta.
– Rzecz w tym, że pacjent nie może jej wyrazić. Czy mogłabym porozmawiać z którymś z waszych lekarzy?
– Pozwoli pani, że najpierw odszukam tę kartę, dobrze? Nazwisko chorego?
– Slotkin.
Pielęgniarka wysunęła szufladę i zaczęła przeglądać sztywne kartoniki.
– Harold czy Agnes Slotkin?
– Agnes Slotkin? – powtórzyła skonsternowana Toby. – To jego krewna?
Pielęgniarka zerknęła na kartę.
– Żona.
Dlaczego syn Harry’ego ani słowem nie wspomniał o jego żonie? Poszperała w torebce i wyjęła długopis.
– Czy mogłaby mi pani zapisać jej numer telefonu? Bardzo chciałabym porozmawiać z nią o Harrym.
– W jej pokoju nie ma telefonu. Musi pani skorzystać z windy.
– Z windy?
– Pani Slotkin jest na górze, na oddziale fachowej opieki pielęgniarskiej. Pokój numer trzysta czterdzieści jeden.
Zapukała do drzwi.
– Pani Slotkin?
Odpowiedziała jej cisza. Toby weszła do środka.
Radio grało cichutko muzykę klasyczną. Firanki z białego muślinu filtrowały promienie porannego słońca, tak że pokój zalewała miękka, mglista poświata. Stojące na nocnym stoliku róże zaczynały tracić różowe płatki. Leżąca w łóżku kobieta nie zdawała sobie z tego sprawy. Nie zwracała uwagi ani na kwiaty, ani na słońce, ani na gościa.
Toby podeszła bliżej.
– Agnes?
Kobieta ani drgnęła. Leżała na lewym boku, twarzą do drzwi. Oczy miała półotwarte, lecz nie widzące, jej ciało podtrzymywały poduszki upchnięte za plecami. Ręce skrzyżowała na piersi, niczym płód w ciele matki, dłonie mocno zacisnęła. Rurką tkwiącą w nosie spływał kremowo-biały płyn z wiszącego nad łóżkiem pojemnika. Choć prześcieradła były czyste, w powietrzu unosił się odór, którego nie likwidował nawet aromat róż. Był to odór charakterystyczny dla udarówki, zapach talku, uryny i pieluch. Zapach ciała z wolna ulegającego zmianom wstecznym.
Toby delikatnie wyprostowała jej ramię. Łokieć nie stawiał prawie żadnego oporu, do stałego przykurczu zgięciowego nie doszło; pielęgniarki musiały poddawać pacjentkę regularnym ćwiczeniom pasywnym. Toby puściła jej rękę, nie omieszkając zauważyć, że jest dość pulchna. Mimo stanu śpiączki chora była dobrze odżywiona i nawodniona.
Toby spojrzała na jej obwisłą twarz, zastanawiając się, czy kobieta na nią patrzy. Czy w ogóle coś widzi, czy cokolwiek rozumie.
– Dzień dobry, pani Slotkin – wyszeptała. – Mam na imię Toby.
– Agnes nie może odpowiedzieć – odezwał się ktoś od wejścia. – Ale myślę, że panią słyszy.
Wystraszona Toby odwróciła się na pięcie. Mężczyzna stał w drzwiach, właściwie całkiem je sobą wypełniał. Był wielki, olbrzymi, miał szeroką ciemnoskórą twarz, lśniący, trójkątny nos i dobre oczy. Tak, to dzięki oczom ma taką miłą twarz – pomyślała.
Murzyn uśmiechnął się i wyciągnął do Toby rękę. Ramię miał tak długie, że rękaw białego fartucha nie sięgał nadgarstka. Czy w ogóle szyją fartuchy dla takich olbrzymów?
– Robbie Brace – powiedział. – Leczę panią Slotkin. Jest pani jej krewną?
– Nie. – Toby poczuła, że dłoń Brace’a obejmuje jej rękę niczym ciepła, brązowa rękawica. – Jestem lekarką z izby przyjęć Springer Hospital. Toby Harper.
– Sprowadzają tu panią sprawy służbowe?
– Pośrednio. Miałam nadzieję, że pani Slotkin powie mi coś na temat choroby męża.
– Pan Slotkin zachorował? Co się stało?
– Trafił do nas w nocy w stanie splątania i dezorientacji. Byłam akurat zajęta, a nim skończyłam, Harry opuścił szpital. Nie możemy go odnaleźć i nie mam pojęcia, co mu jest. Wie pan może, na co się leczył?
– Zajmuję się wyłącznie stałymi pacjentami z domu opieki. Powinna się pani skontaktować z lekarzami z kliniki.
– Leczy go doktor Wallenberg. Ale doktor Wallenberg wyjechał, a bez jego upoważnienia klinika nie chce udostępnić mi karty choroby.
Robbie Brace wzruszył ramionami.
– Takie obowiązują tu przepisy.
– Czy zna pan Harry’ego? Czy on na coś choruje?
– Znam pana Slotkina tylko z widzenia. Spotykam go, kiedy odwiedza Agnes.
– A więc od czasu do czasu pan z nim rozmawia.
– Och, mówimy sobie dzień dobry, to wszystko. Pracuję tu dopiero od miesiąca i jeszcze nie wszystkie nazwiska kojarzę sobie z postaciami.
– Czy ma pan prawo udostępnić mi jego kartę choroby? Brace pokręcił głową.
– Takie uprawnienia ma wyłącznie doktor Wallenberg, ale nawet on zażąda pisemnej zgody pacjenta.
– Przecież może to mieć negatywny wpływ na zdrowie podopiecznego.
Brace zmarszczył czoło.
– Powiedziała pani, że Harry wyszedł ze szpitala, tak?
– No tak, ale…
– A więc na dobrą sprawę nie jest już pani pacjentem, prawda?
Toby milczała chwilę, nie mogąc temu zaprzeczyć. Fakt, że Harry Slotkin opuścił izbę przyjęć Springer Hospital, rezygnując tym samym z jej opieki. Nie miała przekonującego powodu, by domagać się jego karty choroby.
Spojrzała na chorą kobietę.
– Pani Slotkin też mi chyba nic nie powie.
– Niestety, Agnes nie mówi.
– To wylew?
– Podpajęczynówkowy. Według karty Agnes przebywa tu od roku. Znajduje się w stanie wegetacji, ale od czasu do czasu jakby na mnie patrzyła. Prawda, Agnes? Patrzysz na mnie, skarbie?
Kobieta ani drgnęła, nie poruszyła nawet powieką.
Brace stanął przy łóżku i zaczął ją badać; jego czarne dłonie zdumiewająco kontrastowały z bladą skórą Agnes. Osłuchał jej serce i płuca, sprawdził perystaltykę, zaświecił latarką w oczy, po czym rozprostował pacjentce kończyny, żeby zbadać opór mięśni. W końcu obrócił ją ku sobie i obejrzał skórę na plecach i pośladkach. Nie miała śladu odleżyn. Ostrożnie ułożył ją znowu na poduszkach i okrył prześcieradłem.
– Bardzo dobrze, Agnes – mruknął i poklepał ją po ramieniu. – Miłego dnia.
Toby wyszła za nim z pokoju, czując się jak karlica przy wielkoludzie.
– Jak na kogoś, kto jest w takim stanie od roku, rzeczywiście wygląda bardzo dobrze.
Brace otworzył kartę choroby.
– Oczywiście. Zapewniamy tu superluksusową opiekę.
– Po superwysokiej cenie?
Spojrzał na nią znad karty z cieniem uśmiechu na ustach.
– Powiedzmy, że nie mamy tu pacjentów podlegających państwowemu programowi powszechnej opieki medycznej.
– Wszyscy płacą z własnej kieszeni?
– Stać ich na to, są bardzo zamożni.