– Przyjmujecie tylko emerytów?
– Nie, kilkoro z nich wciąż pracuje. Wykupili udziały w Brant Hill, by zapewnić sobie spokojną przyszłość. Otrzymują mieszkanie, wyżywienie, opiekę medyczną, a w razie potrzeby również długoterminową opiekę pielęgniarską. Pewnie pani zauważyła, że się rozbudowujemy.
– Widziałam też piękne pole golfowe.
– Są tu ponadto korty tenisowe, kino i kryty basen. – Zamknął kartę i z szerokim uśmiechem dodał: – Chciałoby się przejść na wcześniejszą emeryturę, co?
– Nie sądzę, żebym mogła sobie pozwolić na Brant Hill.
– Zdradzę pani pewien sekret: ani jednego z nas też na to nie stać. – Spojrzał na zegarek. – Było mi bardzo miło, pani doktor. Proszę wybaczyć, ale mam mnóstwo pacjentów.
– W jaki sposób mogłabym dowiedzieć się czegoś więcej o Harrym?
Doktor Wallenberg wraca w poniedziałek. Proszę z nim porozmawiać.
– Chciałabym wiedzieć już teraz, to naprawdę nie daje mi spokoju. Nie mógłby pan przejrzeć jego karty i zadzwonić do mnie, gdyby znalazł pan coś interesującego? – Szybko zapisała swój numer telefonu na służbowej wizytówce.
Przyjął kartonik raczej niechętnie.
– Zobaczę, co da się zrobić. – Nie powiedział nic więcej, odwrócił się i wszedł do sąsiedniego pokoju, zostawiając ją na korytarzu.
Toby westchnęła. Zrobiła co mogła, ale klinika Brant Hill odmawia współpracy. Dopadł ją głód i zmęczenie, czuła, że jej organizm wydaje stanowcze rozkazy: zjedz coś i do łóżka. Natychmiast. Powłócząc nogami, ruszyła do windy. W połowie drogi przystanęła i znieruchomiała.
Ktoś krzyczał.
Przeraźliwy wrzask dochodził z pokoju na końcu korytarza.
I nie był wywołany bólem, lecz strachem.
Pędząc w tamtą stronę, słyszała, że z tyłu otwierają się drzwi, słyszała zaniepokojone głosy, szybki tupot nóg. Dobiegła na miejsce jako pierwsza i pchnęła drzwi.
W pierwszym momencie zobaczyła tylko starszego mężczyznę na czworakach. Nagi od pasa w dół, wykonywał na łóżku coś w rodzaju samczego tańca godowego, potrząsając pomarszczonymi pośladkami.
Dopiero po chwili zauważyła, że przygniata sobą drobną kobietę, prawie niewidoczną w kłębowisku zmiętych prześcieradeł i pledów.
– Zabierzcie go stąd! – krzyczała. – Błagam, zabierzcie go stąd!
Toby chwyciła starca za ramię i próbowała odciągnąć, ale pchnął ją tak mocno, że runęła na podłogę.
Wtedy do pokoju wpadła pielęgniarka.
– Panie Hackett, niech pan przestanie! Proszę natychmiast przestać! – Ona też usiłowała zwlec go z łóżka i też skończyła na podłodze.
Toby z trudem wstała.
– Niech go pani chwyci za jedno ramię, ja chwycę za drugie! – rzuciła, zachodząc starca od tyłu. Chwyciły go razem, teraz skutecznie, ale nawet gdy ściągały go z łóżka, poruszał pośladkami niczym groteskowy seksualny robot bez wyłącznika. Napastowana kobieta zwinęła się w kłębek, objęła wpół, i zaszlochała z twarzą wtuloną w pościel.
Nagle starzec wykonał gwałtowny skręt, uderzając Toby łokciem w szczękę. Zadzwoniły jej wszystkie zęby, czaszkę przeszył ostry ból, zrobiło się jej biało przed oczyma, tak że omal go nie puściła, ale z czystej wściekłości jeszcze mocniej zacisnęła chwyt. Staruch próbował uderzyć ją jeszcze raz. Szarpali się jak dzikie zwierzęta, czuła odór jego potu, czuła, że szaleniec napina wszystkie mięśnie, by stawić jej opór. Pielęgniarka poślizgnęła się, zatoczyła i puściła jego ramię, w tej samej chwili starzec sięgnął do tyłu, chwycił Toby za włosy i zaczął dźgać ją wzwiedzionym penisem w biodro. Zagotowało się w niej z odrazy i furii. Napięła mięśnie, żeby kopnąć go w krocze, lecz nagle…
Cel zniknął. Zadyndał w powietrzu, dźwignięty parą silnych, czarnych rąk. Robbie Brace postąpił kilka kroków do tyłu i warknął:
– Haldol! Pięć miligramów domięśniowo! Natychmiast! Pielęgniarkę wymiotło z pokoju. Za chwilę wróciła ze strzykawką w ręku.
– Szybko! Nie mogę go tak trzymać w nieskończoność…
– Nie mogę trafić w pośladek!
– Szybciej! Szybciej!
– Ciągle się szarpie!
– Chryste, silny jest. Czym go karmicie?
– Jest na kuracji, no i ma Alzheimera. Nic z tego. Nie mogę się do niego dobrać!
Brace obrócił starca pośladkami w stronę pielęgniarki. Chwyciła fałd nagiej skóry i wbiła igłę. Chory wrzasnął, wygiął się do tyłu, porwał ze stolika szklankę z wodą i grzmotnął nią Brace’a w twarz.
Szklanka roztrzaskała się na skroni.
Toby rzuciła się na starca jak lwica i zanim zdążył uderzyć ponownie, chwyciła go za nadgarstek i wykręciła mu rękę. Na podłogę spadł kawałek szkła o poszarpanych brzegach.
Brace objął napastnika wpół, ścisnął go kleszczami ramion i krzyknął:
– Daj mu resztę haldolu!
Pielęgniarka wbiła igłę w pośladek i wcisnęła tłok.
– Poszło! Boże, mam nadzieję, że poskutkuje lepiej niż mellaril.
– On jest na mellarilu?
– Na okrągło. Mówiłam doktorowi Wallenbergowi, że to na niego nie działa. Tych z Alzheimerem trzeba pilnować dwadzieścia cztery godziny na dobę, inaczej… Panie doktorze, pan krwawi!
Toby poderwała wzrok i struchlała: Brace miał zakrwawiony policzek, krew ściekała na fartuch. Szkło rozorało mu skroń.
– Musimy powstrzymać krwawienie – powiedziała. – Trzeba będzie szyć.
– Najpierw klienta unieruchomimy, skutecznie i elegancko. Chodźmy, panie Hacktett. Wracamy do pokoju.
Starzec próbował plunąć mu w twarz.
– Czarnuch! Puszczaj mnie, czarnuchu!
– O rany – westchnął Brace. – Próbujemy się przymilać, co?
– Nie cierpię czarnuchów.
– Tak samo jak wszyscy – odrzekł Brace głosem, w którym miast irytacji pobrzmiewała nutka zmęczenia. Na wpół wlokąc, na wpół pchając pacjenta, wyszedł z nim na korytarz. – No, dziadku, wygląda na to, że zasłużyłeś sobie na randkę z kaftanikiem bezpieczeństwa.
– Aj! Niech mnie pani nie przerobi w drugiego Frankensteina, dobra?
Toby powoli opróżniła strzykawkę i wyjęła igłę. Wstrzyknęła mu ksylokainę w obydwa brzegi rany, a po chwili delikatnie ukłuła go w skroń.
– Czuje pan coś?
– Nie. Zdrętwiała.
– Nie wolałby pan pójść z tym do chirurga plastycznego?
– Pracuje pani w izbie przyjęć, robicie to na co dzień, prawda?
– No tak, ale jeśli zależy panu na dobrych rezultatach kosmetycznych…
– Niby dlaczego miałoby mi zależeć? Brzydszy już nie będę. Blizna doda mi urody.
– I charakteru. – Sięgnęła po imadło z igłą i szew. Znalazła je we wspaniale zaopatrzonej sali zabiegowej. Sprzęt był nowiuteńki i najnowocześniejszy, jak wszystko w Brant Hill. Oparcie i końcową część stołu, na którym leżał Brace, można było ustawiać pod dowolnym kątem; umożliwiało to przeprowadzenie każdego zabiegu – od szycia ran głowy poczynając, na usuwaniu hemoroidów kończąc. Światło też było znakomite, a w kącie stał wózek reanimacyjny, supernowoczesny – jakżeby inaczej! – i gotowy do natychmiastowego użytku.
Toby ponownie przetarła skórę betadiną i przekłuła brzegi rany zakrzywioną igłą. Brace leżał na boku i ani drgnął. Większość pacjentów zamknęłaby oczy, tymczasem on ani o tym myślał, po prostu patrzył w ścianę. Choć posturę miał doprawdy imponującą, oczy łagodziły bijące z niej zagrożenie. Były jasnobrązowe, ocienione długimi jak u dziecka i gęstymi rzęsami.
Przeciągnęła nić przez skórę.
– Staruszek głęboko pana poharatał. Ma pan szczęście, że nie trafił w oko.
– Zdaje się, że celował w gardło.
– I cały czas jest na środkach uspokajających? – Pokręciła głową. – Lepiej podwójcie mu dawkę i trzymajcie go pod kluczem.