Wyszła na podwórze. W pierwszej chwili jej nie zauważyła. Letni ogród zamienił się w dżunglę wybujałych kwiatów i chwastów. Było w nim coś z improwizacji, wielkiej i przyjemnej, jakby klomby i grządki usypano bez konkretnego planu, jakby rok po roku zieleń rosła tu spontanicznie lub według kaprysu ogrodnika, który rządził tutaj przed Toby. Kupiła ten dom przed ośmioma laty i natychmiast postanowiła wyrwać co niesforniejsze rośliny, by zaprowadzić w ogrodzie jakąś dyscyplinę. I właśnie Ellen jej to wyperswadowała, przekonała ją, że ogrodowy chaos trzeba cenić i pielęgnować.
Toby stanęła przy drzwiach i objęła wzrokiem gąszcz tak splątany, że ginęła pod nim wykładana kostką ścieżka. Między wysokimi łodygami coś się poruszało, mignął wśród nich fragment słomkowego kapelusza. To Ellen chodziła na kolanach po ziemi.
– Już jestem, mamo.
Rondo kapelusza powędrowało do góry i wychynęła spod niego okrągła, opalona twarz Ellen Harper. Dostrzegła córkę i pomachała jej na powitanie ręką, w której coś trzymała. Toby przebiła się przez splątane rośliny i zobaczyła, że matka ściska w garści pęk mleczów. Jednym z ironicznych paradoksów jej choroby było to, że chociaż tyle rzeczy zapomniała – nie umiała już gotować ani się kąpać – wciąż doskonale odróżniała kwiaty od chwastów. Nie wiedzieć dlaczego, Toby czuła, że tej umiejętności matka nigdy nie zatraci.
– Bryan mówi, że jeszcze nie jadłaś.
– Nie, chyba już jadłam. Nie jadłam?
– Zrobię ci śniadanie. Chodź, zjesz ze mną?
– Ale mam tu jeszcze tyle do zrobienia… – Ellen westchnęła i popatrzyła na grzędy. – Ta praca nigdy się nie kończy. Spójrz tylko, widzisz? Widzisz te paskudztwa? – Pomachała jej przed nosem zwiędłymi mleczami.
– To mlecze.
– Mlecze. Rozrastają się w oczach. Jeśli ich nie wyrwiemy, wedrą się w te pąsowe kwiaty. Jak one się nazywają…
– Te pąsowe? Naprawdę nie wiem, mamo.
– Wszystko jedno. Za mało tu miejsca, trzeba to świństwo usunąć. To walka o przestrzeń życiową. Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu.
Potoczyła wzrokiem wokoło z policzkami zaróżowionymi od słońca. „Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu” – to była jej mantra, powracający refren, który pozostał nietknięty, chociaż reszta pamięci kompletnie się rozpadła. Dlaczego zapamiętała akurat ten konkretny zwrot? Czyżby życie owdowiałej matki dwu córek było do tego stopnia naznaczone ciągłym brakiem czasu i sprawami, których nie zdążyła załatwić?
Ellen opadła na kolana i znowu zaczęła ryć w ziemi. Czego tam szukała? Może tych przeklętych mleczów? Toby spojrzała w bezchmurne niebo. Dzień był ciepły, przyjemny. Nic się nie stanie, mogła zostawić ją samą. Furtka była zamknięta, mama szczęśliwa. Latem zawsze tak robiły. Zostawiała jej w kuchni kanapkę, szła do łóżka, wstawała o czwartej i jadły razem kolację.
Dobiegł ją grzechot odjeżdżającego samochodu Bryana. Wróci o wpół do siódmej, żeby zostać z Ellen na noc, natomiast Toby znów pojedzie na nocny dyżur.
Tyle tu pracy, a ja nigdy nie mam czasu. Ona też zaczynała „mantrować”. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
Wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła powietrze. Organizm zdążył już wchłonąć dawkę adrenaliny, krążącej w jej żyłach od poranka, i Toby poczuła, że straszliwe zmęczenie przygniata ją niczym wielki głaz. Wiedziała, że powinna pójść prosto do łóżka, nie drgnęła jednak z miejsca. Obserwowała matkę, myśląc, że w tym słomkowym kapeluszu wcale nie wygląda staro. Przypominała małą, krągłolicą dziewczynkę, szczęśliwe dziecko, zajęte robieniem babek z ogrodowej ziemi.
To ja teraz jestem matką – pomyślała Toby. I jak każda matka nagle uświadomiła sobie, jak szybko płynie czas, jak szybko przemijają chwile…
Uklękła koło Ellen.
Matka spojrzała na nią z cieniem zdumienia w niebieskich oczach.
– Potrzebujesz czegoś, kochanie? – spytała.
– Nie, mamusiu. Pomyślałam sobie, że pomogę ci pielić.
– Aha – Ellen uśmiechnęła się i brudną ręką odgarnęła kosmyk włosów z policzka córki. – A czy na pewno wiesz, co trzeba wyrywać?
– Lepiej mi pokaż.
– Dobrze. – Łagodnie położyła jej rękę na kępie zielska. – Na początek wyrwij to.
I ramię w ramię, klęcząc na ziemi, matka z córką zaczęły wyrywać mlecze.
Rozdział 5
Angus Parmenter podkręcił regulator prędkości i poczuł, jak pas bieżni drga mu pod stopami. Wydłużył krok, przyspieszył prawie do dziesięciu kilometrów na godzinę. Niemal od razu podskoczył mu puls; odczytał to z elektronicznego wskaźnika na uchwytach maszyny. Sto dwanaście. Sto szesnaście. Sto dwadzieścia. Dobrze. Serce musiało pracować intensywniej, musiało żwawiej pompować krew. Naprzód! Więcej tlenu! Wdech, wydech, wdech, wydech. Wytęż mięśnie!
Na ekranie stojącego przed nim telewizora – nazywali go „zaklinaczem nudy” – przesuwały się scenki z brukowanych uliczek greckiej wioski, ale on nie odrywał wzroku od cyfrowych wskaźników. Puls wzrósł do stu trzydziestu. Nareszcie, pierwszy punkt docelowy osiągnięty. Punkt drugi: utrzymać sto trzydzieści przez dwadzieścia minut, dać ciału solidny wycisk. Potem ochłonąć, powoli zejść do stu, później do osiemdziesięciu, wreszcie do sześćdziesięciu ośmiu, czyli do zwykłego pulsu spoczynkowego. Po bieżni przyjdzie czas na atlasa. Trochę podźwiga, żeby wzmocnić mięśnie korpusu, potem weźmie prysznic, a jeszcze później zje lunch – wysokokaloryczny posiłek z niską zawartością tłuszczu i z dużą błonnika, który podadzą mu tutaj, w klubowej restauracji. W czasie posiłku przyjmie codzienną porcję pigułek: witamin E i C oraz cynku i selenu. Arsenał czarodziejskich leków na wieczną młodość.
Wyglądało na to, że wszystko gra. Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata i nigdy w życiu nie czuł się lepiej. Cieszył się owocami swej pracy. Na fortunę, jaką zgromadził, harował ciężej niż te wymoczki, te pacany, które nigdy go nie prześcigną. Miał pieniądze i zamierzał żyć wystarczająco długo, by wydać wszystko, aż do ostatniego centa. Niechaj następne pokolenie samo zapracuje na swoją przyszłość. Teraz bawił się on, teraz był jego czas.
Po lunchu rozegra partyjkę golfa z Philem Dorrem i Jimem Bigelowem, swoimi kumplami i rywalami. Mógł również pojechać furgonetką do miasta. Wieczorem wybierali się do Wang Center, na Koty. Pewnie to sobie odpuści. Panie na pewno będą szalały, będą śpiewać te wszystkie piosneczki, ale on widział już Koty na Broadwayu i drugi raz oglądać ich nie zamierzał.
Dobiegł go furkot kół stacjonarnego roweru. Angus spojrzał w bok. Na rowerze zawzięcie pedałował Jim Bigelow.
Angus kiwnął mu głową.
– Sie masz, Jim.
– Cześć.
Przez chwilę dyszeli obok siebie, zanadto skoncentrowani na ćwiczeniu, by cokolwiek mówić. Grecka wioska zniknęła i ekran telewizora pokazywał teraz błotnistą drogę w tropikalnej dżungli. Puls Angusa ani drgnął, serce biło z częstotliwością stu trzydziestu uderzeń na minutę.
– Słyszałeś coś nowego? – rzucił Bigelow. – O Harrym?
– Nie.
– Widziałem, jak… policja przeszukuje… staw.
Bigelow sapał jak lokomotywa, trudno mu było pedałować i jednocześnie mówić. Sam sobie winien – pomyślał Angus. Bigelow przepadał za deserami i bywał w siłowni tylko raz w tygodniu. Nie lubił ćwiczyć, nie lubił zdrowej żywności. Miał siedemdziesiąt sześć lat i wyglądał na swój wiek.
– Przy śniadaniu… słyszałem, że… jeszcze go… nie znaleźli. – Bigelow pochylił się z twarzą czerwoną od wysiłku.
– Tak, wiem – odrzekł Angus.
– To dziwne. Zupełnie do niego niepodobne.