Połowa krzeseł przy ich stole była pusta, pozostałe trzy zajmowały pracownice administracji domu opieki i głuchy jak pień inwestor. Tak, wygnano ich na Syberię. Brace powiódł wzrokiem po sali, konstatując, że pozostali lekarze zajmują znacznie lepsze miejsca. Doktor Chris Olshank, którego przyjęto do pracy w tym samym tygodniu co jego, wylądował o kilka stołów bliżej podium. Może to nic nie znaczy. Może to tylko wina ludzi odpowiedzialnych za rozmieszczenie gości. A jednak trudno było nie zauważyć różnicy między nim a Chrisem Olshankiem.
Olshank był biały.
Człowieku, pieprzy ci się we łbie.
Upił łyk szampana i przełknął z bolesną powściągliwością, zdając sobie sprawę, że jest jedynym ciemnoskórym mężczyzną na bankiecie. Przy sąsiednim stole siedziały dwie Murzynki, ale on był tutaj jedynym Murzynem. Zauważał to zawsze, rejestrował podświadomie, ilekroć wchodził do pomieszczenia pełnego ludzi. Ilu jest białych, ilu Azjatów, a ilu czarnych. Jeśli przeważali jedni albo drudzy, czuł się nieswojo, jakby gwałciło to jakąś powszechnie akceptowaną normę ilościowo-rasową. Nawet będąc w pełni wykwalifikowanym lekarzem, nie potrafił wyzbyć się cierpkiej świadomości faktu, że jego skóra jest czarna. „Dr med.” przed nazwiskiem niczego nie zmieniło.
Greta dotknęła jego ręki. Biała dłoń uderzająco kontrastowała z jego skórą.
– Nic nie jesz.
– Jem, jem. – Spojrzał na jej talerz. – Jak ci smakują królicze warzywka?
– Są pyszne. Masz, spróbuj. – Wsunęła mu do ust widelec ziemniaków z czosnkiem. – Dobre, prawda? I żyły się od nich nie zatykają, tak jak od tego biednego jagniątka.
– Mięsożerca…
– …mięsożercą pozostanie. Ale wciąż mam nadzieję, że otworzą ci się oczy.
W końcu się uśmiechnął, podziwiając urodę żony. Greta przykuwała wzrok nie tylko pięknem ciała – z jej twarzy biła inteligencja i ogień. Choć na pozór nie interesowała się efektem, jaki wywiera na przedstawicielach płci przeciwnej, Brace był boleśnie świadom spojrzeń, które posyłali jej inni mężczyźni. I jak patrzyli na niego, na Murzyna, który poślubił rudą. Zazdrość, oburzenie, zaskoczenie – widział to w ich oczach, gdy gapili się to na nią, to na niego, to na białą, to na czarnego.
Ktoś zastukał w mikrofon. Brace podniósł wzrok i zobaczył na podium Kennetha Foleya, dyrektora naczelnego Brant Hill.
Światła przygasły i na ekranie nad głową Foleya wyświetlono pierwszy slajd. Był to znak firmowy Brant Hill, barokowa litera „B” przepleciona z literą „H”, a poniżej słowa: „Gdzie dobre życie jest najlepszą nagrodą”.
– Niebezpieczny slogan – szepnęła Greta. – Dlaczego nie napiszą po prostu: „Tam, gdzie mieszkają bogacze”?
Brace ostrzegawczo ścisnął jej kolano. Najzupełniej się z nią zgadzał, ale wśród futer z norek i wśród brylantów nie ma miejsca na socjalizm.
Foley rozpoczął prezentację.
– Przed sześcioma laty Brant Hill było zaledwie koncepcją. Koncepcją bynajmniej nieoryginalną, ponieważ Amerykanie się starzeją i każdy stan wznosi nowe osiedla dla ludzi starszych. Nie koncepcja zatem wyróżnia Brant Hill spośród innych ośrodków, lecz sposób jej realizacji. Stopień, w jakim urzeczywistniamy odwieczne marzenie.
Na ekranie widniała panorama osiedla, staw z łabędziami w tle i łagodne wzgórza pola golfowego, otulone całunem mgły.
– Dobrze wiemy, że marzenie to nie ma nic wspólnego z dostatnią starością, po której następuje bezbolesna śmierć. Marzenie to łączy się z życiem. Z początkiem, nie końcem. Właśnie to oferujemy naszym klientom. Ziściliśmy ich sen. I spójrzcie, jak daleko zaszliśmy! Brant Hill Newton się rozbudowuje. W Brant Hill La Jolla wykupiono wszystkie miejsca. W ubiegłym miesiącu rozpoczęliśmy budowę naszego trzeciego ośrodka, w Naples na Florydzie, a do dnia dzisiejszego wyprzedaliśmy aż siedemdziesiąt pięć procent jeszcze nie istniejących domów. Dziś, w szóstą rocznicę rozpoczęcia budowy naszego pierwszego osiedla, pragnę przekazać państwu wiadomość najwspanialszą. – Zamilkł, a na ekran powrócił znak firmowy Brant Hill na lśniącym błękitnym tle. – Jutro o ósmej rano rozpoczynamy publiczną sprzedaż naszych udziałów. Myślę, że rozumieją państwo, co to oznacza.
Pieniądze – pomyślał Brace pośród szmeru podekscytowanych głosów w sali. Fortunę dla pierwszych inwestorów. Gwałtowny napływ gotówki, dzięki której firma będzie mogła budować ośrodki w innych stanach. Nic dziwnego, że serwują szampana. Poczynając od jutrzejszego ranka, połowa ludzi z tej sali będzie bardzo bogata.
Rozległy się burzliwe oklaski.
Greta nie klaskała, co Robbie zauważył z pewnym zażenowaniem. Rude są uparte – w przypadku jego żony stereotyp ten sprawdzał się do końca. Siedziała z założonymi rękami i z dumnie podniesioną głową, niczym uosobienie wkurzonej socjalistki.
Przesuwające się na ekranie obrazy rozświetlały jej twarz kolażem barw. Zdjęcia ośrodka w La Jolla, gdzie wzniesione nad Pacyfikiem domy zaprojektowano w stylu śródziemnomorskich willi. Zdjęcie klubu w Newton, gdzie tuzin podstarzałych pań w modnych kostiumach gimnastycznych ćwiczyło aerobik. Zdjęcie piątego dołka tamtejszego pola golfowego, gdzie dwóch mężczyzn pozowało przy wózku z markizą. Potem zdjęcie grupy mieszkańców w restauracji miejscowego klubu sportowego, popijających szampana z butelki chłodzącej się w srebrnym kubełku z lodem.
Tam, gdzie mieszkają bogacze…
Brace poruszył się na krześle. Czuł się nieswojo, doskonale wiedząc, co o tym wszystkim myśli Greta. Jako student medycyny bynajmniej nie zamierzał poświęcać się leczeniu bogaczy. Ale wtedy nawet nie przeczuwał, jak wielkich wyrzeczeń będzie wymagać spłacanie stypendium studenckiego, spłacanie hipoteki, oszczędzanie na naukę dziecka. Nie wyobrażał sobie, że mógłby się sprzedać…
Greta rozprostowała nogi, musnęła udem jego udo, a Brace poczuł, że ogarnia go fala nagłej złości. Greta nie potrafiła spojrzeć na to z jego perspektywy. Była tylko żoną, mogła sobie pozwolić na wierność swym zasadom, bo to on musiał utrzymywać rodzinę i dom. Czy leczenie bogaczy to taki grzech? Bogacze też chorują, bogacze też potrzebują lekarzy i współczucia.
I płacą rachunki.
Założył ręce, odsunął się od Grety fizycznie i psychicznie i spojrzał na ekran. A więc to dlatego Ken Foley zaprosił ich wszystkich na uroczystą kolację: żeby rozdmuchać ekscytującą wiadomość o publicznej sprzedaży udziałów, żeby podbić zapotrzebowanie na udziały nowe. Kierował swoje przemówienie nie tylko do zgromadzonych w sali bankietowej: kierował je do przyszłych inwestorów. Brant Hill musiało już istnieć na ekranach radarów firm brokerskich w całym kraju i nie było najmniejszych wątpliwości, że każde słowo, które tu wypowie, błyskawicznie trafi do mediów.
Wyświetlono kolejny slajd, artystyczną wizję nowego skrzydła domu opieki. Dzień wcześniej powstały jego fundamenty, a w przyszłym tygodniu rozpoczynano wykop pod fundamenty trzeciego skrzydła. Budowali najszybciej, jak mogli, mimo to popyt ciągle wzrastał.
Opisawszy produkt, Foley przystąpił do analizy rynku. Następny slajd był graficzną ilustracją wzrostu populacji ludzi starych w USA. Dzieci, które urodziły się w okresie demograficznego wyżu sprzed lat, wciskały się w paszczę węża starości i wędrowały przez jego cielsko niczym świnia połknięta przez anakondę. Pokolenie samolubnych japiszonów stopniowo rezygnowało z nart i przerzucało się na laski.