Za plecami słyszał coraz głośniejszy tupot nóg.
– Stój!
Trzy długie susy i Mackie skoczył w stronę świetlistego prostokąta.
Szkło roztrzaskało się na miliony brylantów, usłyszał świst zimnego powietrza. Wszędzie było biało. Wszędzie widział piękną, krystaliczną biel.
I spadał, spadał.
Rozdział 2
Na zewnątrz panował koszmarny upał, ale kierowca podkręcił klimatyzację na „maks” i Molly Picker, siedzącej na tylnym siedzeniu, zaczął dokuczać chłód. Zimne powietrze z dyszy w pobliżu jej kolan biło wprost pod minispódniczkę. Molly pochyliła się i zastukała w pleksiglasową przegrodę.
– Przepraszam pana – powiedziała. – Hej, proszę pana! Czy mógłby pan przykręcić klimatyzację? Proszę pana! – Zastukała jeszcze raz.
Kierowca jej nie słyszał. A może ją po prostu ignorował. Widziała tylko tył jego głowy.
Drżąc z zimna, skrzyżowała ręce na piersiach i skuliła się w kąciku, aby dalej od tej przeklętej dyszy. Patrzyła w okno, na przesuwające się za szybą ulice Bostonu. Nie znała tych okolic, ale wiedziała, że jadą na południe. Tak przynajmniej głosiła ostatnia tablica, którą minęli: Washington Street, South. Pudełkowate budynki, zakratowane okna, grupki mężczyzn na werandach, ich lśniące od potu twarze… Dopiero koniec maja, a musiało być co najmniej trzydzieści stopni w cieniu. Molly potrafiła odgadnąć temperaturę z wyglądu przechodniów na ulicy. Z ich ociężale pochylonych ramion, z tego, że szli, powłócząc nogami jak na zwolnionym filmie. Lubiła obserwować ludzi. Zwłaszcza kobiety, ponieważ kobiety interesowały ją o wiele bardziej niż mężczyźni. Uważnie analizowała ich stroje, zastanawiała się, dlaczego niektóre ubierają się w taki upał na czarno, dlaczego grube babska z wielkimi tyłkami paradują w obcisłych, jaskrawych spodniach, dlaczego już nikt nie nosi kapeluszy. Przyglądała się, jak chodzą te piękne i zgrabne, jak subtelnie kręcą biodrami, jak umiejętnie stawiają nogi, doskonale zachowując równowagę w pantoflach na superwysokich obcasach. Zastanawiała się też, czy znają jakieś sekrety, których ona nie znała. Czy matki udzieliły im jakichś nauk, wskazówek, które Molly przegapiła. Przyglądała się ich twarzom długo i wnikliwie, z nadzieją, że dozna olśnienia i odkryje tajemnicę ich urody. Tajemnicę magicznego czaru, którego Molly Picker nie miała.
Samochód przystanął na czerwonym Świetle. Na rogu stała kobieta w sandałach na platformach, z ręką na kusicielsko wysuniętym biodrze. Była prostytutką, jak Molly, ale starszą od niej. Miała mniej więcej osiemnaście lat i lśniące, czarne włosy, spływające kaskadą na brązowe ramiona. W czarnych włosach byłoby mi dobrze – pomyślała ze smutkiem Molly. Czarne włosy to konkret. Nie to co włosy Molly – nijakie, rzadkie i słabe, ni to jasne, ni ciemne, pozbawione wszelkiego wyrazu. Szyby auta były mocno przyciemnione i prostytutka nie widziała, że Molly się na nią gapi, ale musiała to wyczuć, gdyż powoli obróciła się w jej stronę.
Nie, wcale nie była taka piękna.
Dziwnie rozczarowana Molly opadła na oparcie fotela.
Samochód skręcił w lewo, kierując się na południowy wschód. Dzielnice, które dobrze znała, zostały daleko w tyle, jechali teraz przez okolice zupełnie obce i wrogie. Upał wypędził ludzi z domów. Siedzieli w skrawkach cienia, wachlując się gazetami i prowadząc wzrokiem przejeżdżającą limuzynę. Wiedzieli, że wóz nie jest stąd, że tu nie pasuje. Tak samo jak Molly wiedziała, że to nie jej teren. Dokąd ten Romy ją wysłał?
Nie podał żadnego adresu. Zwykle wciskał jej w rękę świstek papieru z nagryzmoloną nazwą ulicy i kazał złapać taksówkę. Tym razem przy krawężniku czekał samochód. Ładny samochód, czysty, bez tych wiele mówiących plam na tylnym siedzeniu, bez popielniczek zapchanych lepkimi chusteczkami higienicznymi. Nie, nie, wóz był nieskalany, jeszcze nigdy nie jechała taką limuzyną.
Kierowca skręcił w lewo, w wąską ulicę. Na chodnikach nie było tu nikogo, lecz Molly wiedziała, że ich obserwują. Po prostu to czuła. Poszperała w torebce, wyjęła papierosa i zapaliła. Zdążyła ledwie sztachnąć się dwa razy, gdy usłyszała bezosobowy głos:
– Proszę zgasić papierosa. Przestraszona, rozejrzała się na boki.
– Co?
– Powiedziałem, zgaś papierosa. Tu się nie pali.
Z rumieńcem wstydu szybko rozgniotła papierosa w popielniczce i dopiero wtedy zauważyła maleńki głośnik wmontowany w pleksiglasową przegrodę.
– Hej! Słyszy mnie pan? Kierowca milczał.
– Jeśli mnie pan słyszy, to czy mógłby pan przykręcić klimatyzację? Zamarznę tu na śmierć. Halo! Panie kierowco!
Przestało dmuchać zimnym powietrzem.
– Dziękuję – powiedziała Molly, a pod nosem mruknęła: – dupku.
Odszukała odpowiedni przycisk i opuściła szybę. Przez wąską szparę wpadł do środka zapach dyszącego upałem miasta, duszny i siarczany. Duchota jej nie przeszkadzała, od dawna była z nią za pan brat. Przypominała jej dzieciństwo, lepkie, wilgotne upały w rodzinnym Beaufort. Szlag by to trafił, tak chciało jej się palić! Nie miała jednak ochoty na sprzeczkę z głośnikiem.
Limuzyna zwolniła i zatrzymała się.
– To tutaj – powiedział kierowca. – Wysiadaj.
– Tutaj? To znaczy, gdzie?
– W budynku, na który patrzysz.
Molly przyjrzała się trzypiętrowej kamienicy. Okna na parterze były zabite deskami. Na chodniku lśniły kawałki szkła.
– Wolne żarty.
– Drzwi są otwarte. Wejdziesz na drugie piętro, ostatnie drzwi po prawej. Nie musisz pukać, po prostu wejdź do środka.
– Romy nic mi o tym nie mówił.
– Romy powiedział, że się zgodzisz.
– No tak, ale…
– To część fantazji, Molly.
– Jakiej fantazji?
– Fantazji twojego klienta. Wiesz, jacy oni są.
Molly ciężko westchnęła i znów spojrzała na kamienicę. Klienci i ich fantazje! Ten marzył pewnie, by zerżnąć babkę wśród szczurów i karaluchów. Trochę niebezpieczeństwa i trochę brudu – tym większe podniecenie. Dlaczego fantazje seksualne klientów nigdy nie zgadzały się z jej fantazjami? Czysty hotelowy pokój, basen z bąbelkami. Richard Gere i Pretty Woman sączący szampana.
– On czeka, Molly.
– Idę, idę. – Pchnęła drzwi i wysiadła. – Ma pan na mnie czekać, tak?
– Nigdzie się stąd nie ruszę.
Spojrzała na kamienicę, wzięła głęboki oddech, weszła po schodach i otworzyła drzwi.
Wewnątrz było tak samo paskudnie jak i na ulicy. Ściany pokryte nieudolnymi graffiti, korytarz zaśmiecony gazetami i zardzewiałymi sprężynami wyrwanymi z łóżek. Musiała tu grasować banda wandali.
Weszła na schody. W budynku panowała niesamowita cisza i każdy jej krok rozbrzmiewał głośnym echem. Kiedy dotarła na pierwsze piętro, stwierdziła, że ma spocone dłonie.
Coś było tu nie tak. Czuła, że coś jest nie tak.
Przystanęła na podeście i spojrzała do góry. W coś ty mnie wrobił, Romy? I kogoś mi nagrał?
Wytarła dłonie w bluzkę. Nabrała powietrza i ruszyła dalej. W korytarzu na drugim piętrze zatrzymała się przed ostatnimi drzwiami po prawej stronie. Dobiegł ją cichy pomruk jakiegoś urządzenia. Klimatyzator? Przekręciła klamkę.
Uderzyła w nią fala chłodnego powietrza. Weszła do środka i zdumiała się na widok pokoju o idealnie białych ścianach. Jeśli nie liczyć wyłożonego ciemnobrązowym winylem stołu do badań lekarskich i wielkiej, wiszącej nad nim lampy, w pomieszczeniu nie było żadnych mebli, nawet krzesła.
– Witaj, Molly.
Odwróciła się na pięcie, szukając wzrokiem mężczyzny, który wypowiedział jej imię. Ale w pokoju nie było nikogo.