Diagnozę trzeba będzie potwierdzić. Trzeba skonsultować się z neuropatologiem, przeprowadzić badania pod mikroskopem elektronowym, przejrzeć notatki z badań klinicznych. Nie, na planowanie pogrzebu jeszcze za wcześnie.
Spotniały mu dłonie. Wyłączył mikroskop i głęboko odetchnął. Potem sięgnął po słuchawkę telefonu.
Sekretarka szybko odszukała prywatny numer Toby Harper. Po szóstym sygnale odpowiedział mu zirytowany głos:
– Halo!
– Doktor Harper? Mówi Dan Dvorak z urzędu anatomopatologa stanowego. Dzwonię nie w porę, czy możemy porozmawiać?
– Od tygodnia próbuję pana złapać.
– Wiem – przyznał. I nie potrafił wymyślić żadnej wymówki.
– Zdiagnozował pan Angusa Parmentera?
– Właśnie dlatego dzwonię. Musi mi pani przedstawić jego obraz kliniczny.
– Nie przysłali panu karty choroby?
– Przysłali, ale chciałbym z panią porozmawiać o tym, co widziała pani w izbie przyjęć. Wciąż próbuję zinterpretować preparaty histologiczne. Jak już mówiłem, brakuje mi kilku elementów do pełnego obrazu klinicznego.
W tle usłyszał coś, co brzmiało jak szum wody tryskającej z kranu.
– Nie, zakręć to! – krzyknęła Toby. – Zakręć, zalejesz całą podłogę! – Trzask słuchawki, szybki tupot nóg. Odezwała się dopiero po chwili. – To dla mnie niezbyt dobra pora na rozmowę przez telefon, doktorze. Wolałabym się z panem spotkać.
– Tak, to chyba lepszy pomysł – odrzekł po chwili wahania. – Dziś po południu?
– Dzisiaj mam wolne, musiałabym wezwać opiekunkę… O której kończy pan pracę?
– Zaczekam tak długo, jak będzie trzeba.
– Dobrze, postaram się przyjechać przed szóstą. Gdzie to jest?
– Albany Street siedemset dwadzieścia, naprzeciwko szpitala miejskiego. Główne drzwi będą już zamknięte, proszę zaparkować za budynkiem.
– Wciąż nie rozumiem, o co panu chodzi, doktorze.
– Zrozumie pani – odparł – gdy pani obejrzy preparaty.
Rozdział 10
Było prawie wpół do siódmej, kiedy wjechała na parking za piętrowym budynkiem przy 720 Albany Street. Minąwszy po drodze trzy identyczne furgonetki z napisem: Urząd Głównego Anatomopatologa Wspólnoty Massachusetts, [Wspólnota Massachusetts: federacja stanów Kentucky, Massachusetts, Pensylwanii i Wirginii.] zaparkowała blisko drzwi.
Cały dzień zanosiło się na deszcz i w końcu zaczął padać łagodny kapuśniaczek, który posrebrzał mrok. Był koniec października, ciemno robiło się wcześnie; Toby już teraz tęskniła za długimi, letnimi, ciepłymi wieczorami. Budynek przypominał kryptę z czerwonej cegły.
Wysiadła z samochodu i ruszyła przez parking, kuląc się w deszczu. Gdy dochodziła do wejścia, drzwi otworzyły się na oścież. Zaskoczona, podniosła głowę.
W progu, na tle oświetlonego korytarza, rysowała się sylwetka wysokiego mężczyzny.
– Doktor Harper?
– Tak.
– Dan Dvorak. Drzwi zamykają o szóstej, więc na panią czekałem. Zapraszam.
Weszła do środka, otarła oczy z deszczu, zamrugała w jaskrawym świetle i przyjrzała się jego twarzy, porównując obraz, jaki ukształtował się w jej świadomości podczas rozmowy telefonicznej, z wysokim mężczyzną, który ją powitał. Wiek? Czterdzieści kilka lat, tak jak myślała. Ciemne włosy obficie przyprószone siwizną i zmierzwione, jakby nerwowo przeczesywał je palcami. Oczy niebieskie i tak głęboko osadzone, że spoglądały na nią jak z dwóch ciemnych jamek. Lekko się uśmiechnął, ale wyczuła, że jest to uśmiech wymuszony; choć bardzo przyjemny, gościł na jego ustach króciutko i zniknął, by ustąpić miejsca grymasowi, którego rozszyfrować nie była w stanie. Może wyrazowi niepokoju. Albo lęku.
– Prawie wszyscy już wyszli – dodał – cicho tu więc jak w grobie.
– Chciałam przyjechać jak najszybciej, ale nie od razu udało mi się ściągnąć opiekunkę.
– Ma pani dzieci?
– Nie, to opiekunka matki. Nie lubię zostawiać jej samej. Weszli na schody. Dvorak wyprzedzał ją o pół kroku, poły białego fartucha trzepotały od ruchu jego długich nóg.
– Przepraszam, że nie uprzedziłem pani wcześniej.
– Nie odbiera pan moich telefonów i nagle chce pan ze mną rozmawiać. Dlaczego?
– Chcę się z panią skonsultować.
– Nie jestem patologiem. To pan przeprowadzał autopsję.
– Ale to pani go badała, kiedy jeszcze żył.
Wyszli na korytarz na piętrze i Dvorak ruszył przodem tak energicznie i nerwowo, że Toby musiała prawie biec.
– Ci od Wallenberga konsultowali się z neurologiem. Pan z nim rozmawiał?
– Neurologa wezwano, gdy pacjent był już w stanie śpiączki. Nie okazywał praktycznie żadnych symptomów czy objawów przedmiotowych. Nie licząc samej śpiączki, oczywiście.
– Wallenberg też nic panu nie powiedział? Był lekarzem prowadzącym.
– Wallenberg utrzymuje, że to udar.
– No i co? To był udar?
– Nie. – Dvorak otworzył drzwi i zapalił światło.
W pomieszczeniu stało zręczne stalowe biurko, kilka krzeseł i szafka na dokumenty. Gabinet człowieka dobrze zorganizowanego – pomyślała Toby, spoglądając na sterty równiutko poukładanych teczek i na rząd podręczników na półce. Jedynymi elementami osobistymi w tym surowym wnętrzu była zaniedbana paprotka na szafce i fotografia na biurku. Fotografia przedstawiała nastolatka o zwichrzonych włosach, który mrużąc oczy w słońcu, demonstrował złowionego pstrąga.
Twarz chłopca była duplikatem twarzy Dvoraka. Toby usiadła naprzeciwko biurka.
– Napije się pani kawy?
– Wolałabym raczej garść informacji. Czego się pan dowiedział w trakcie autopsji?
– Podczas oględzin ogólnych – niczego.
– Żadnych śladów udaru?
– Ani zakrzepowego, ani krwotocznego.
– A serce? Naczynia wieńcowe?
– W idealnym stanie. Żeby człowiek w jego wieku miał tak czystą lewą zstępującą? Nigdy dotąd czegoś takiego nie widziałem. Nie, on nie umarł na serce. – Dvorak usiadł przy biurku, wpatrując się w nią tak intensywnie, że ledwo wytrzymywała jego spojrzenie.
– Toksyny?
– Minął dopiero tydzień. Badanie wstępne wykazuje obecność diazepamu i dylantyny. Podawano mu je w trakcie leczenia. – Pochylił się do przodu. – Dlaczego nalegała pani na sekcję?
– Już panu mówiłam. Trafiło do mnie dwóch pacjentów o identycznym zespole symptomów. Chciałam ich zdiagnozować.
– Proszę mi o tych symptomach opowiedzieć. Wszystko, co pani pamięta.
Pod przenikliwym spojrzeniem niebieskich oczu trudno jej było się skupić. Oparła się wygodniej, przeniosła wzrok na stos teczek na biurku i odchrząknęła.
– Przede wszystkim splątanie. Obu przywieziono do izby w stanie głębokiej dezorientacji czasowo-przestrzennej.
– Najpierw niech mi pani opowie o Parmenterze. Kiwnęła głową.
– Obijał się nieprzytomnie po domu. Akurat odwiedziła go córka i to ona wezwała karetkę. Nie poznawał ani jej, ani wnuczek. Z ich opowieści wywnioskowałam, że miał halucynacje. Był przekonany, że potrafi latać. W trakcie badania nie stwierdziłam żadnych urazów. Nie był w stanie dotknąć palcem nosa – to jedyny objaw neurologiczny, wskazujący na umiejscowienie choroby. Początkowo myślałam, że to udar móżdżkowy, ale zauważyłam inne objawy, których nie umiałam wyjaśnić.
– Jakie?
– Miał silne zaburzenia wzroku. Nie potrafił ocenić, jak daleko stoję. – Zmarszczyła brwi: – No tak, stąd te karzełki…
– Słucham?
– Skarżył się, że w domu nawiedziły go karzełki. Pewnie mówił o wnuczkach, są w wieku mniej więcej dziesięciu lat.