– Dobrze. A więc miał zaburzenia wzroku i objawy móżdżkowe.
– No i te drgawki.
– Tak, wspomina pani o nich w zapiskach z izby przyjęć. – Otworzył kartonową teczkę i wyjął jakiś dokument. Była to kserograficzna odbitka karty choroby Parmentera. – Pisze tu pani, że drżała mu prawa ręka.
– Tak, drżenie powtarzało się podczas hospitalizacji mimo stosowania środków przeciwdrgawkowych. Wiem o tym od pielęgniarek.
Dvorak przerzucił kilka kartek.
– Wallenberg prawie o tym nie wspomina… Ale widzę, że zaordynował dylantynę. Tak, to jego własnoręczny podpis. – Podniósł wzrok znad papierów. – Wygląda na to, że miała pani rację co do tych ataków.
Niby dlaczego miałabym jej nie mieć? – pomyślała z nagłą irytacją. Teraz z kolei ona pochyliła się do przodu.
– Może powie mi pan wreszcie, do jakiej diagnozy pan zmierza.
– Nie chciałbym niczego sugerować. Musi pani zachować całkowitą bezstronność.
– Szczerość zaoszczędziłaby nam mnóstwo czasu.
– Śpieszy się pani?
– Panie doktorze, mam dzisiaj wolne. Mogłabym siedzieć w domu i robić coś innego.
Chwilę patrzył na nią w milczeniu. Potem wyprostował się i ciężko westchnął.
– Przepraszam za te uniki, ale przyznam, że trochę to mną wstrząsnęło.
– Dlaczego?
– Myślę, że mamy do czynienia z czynnikiem zakaźnym.
– Bakteryjnym? Wirusowym?
– Ani z takim, ani z takim. Zmarszczyła brwi.
– No to z jakim? Wykrył pan jakieś pasożyty? Dvorak wstał.
– Przejdźmy do laboratorium. Pokażę pani preparaty. Zjechali windą do podziemi i weszli do opustoszałego holu.
Było po siódmej. Toby wiedziała, że oprócz Dvoraka w kostnicy musi dyżurować ktoś jeszcze. Idąc cichym korytarzem, nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że są w gmachu zupełnie sami. Dvorak otworzył drzwi jakiegoś pomieszczenia, wszedł do środka i zapalił światło.
Zamigotały jarzeniówki, na gładkich stalowych powierzchniach rozbłysły jaskrawe refleksy. Zobaczyła chłodnię, zlewy z nierdzewnej stali, ladę ze sprzętem do analiz ilościowych i monitor komputera. Na półkach stały rzędy słojów z ludzkimi organami. W powietrzu unosił się mdły zapach formaliny.
Dvorak włączył mikroskop. Urządzenie było wyposażone w dodatkowy okular, tak że mogli oglądać preparat razem. Umieścił szkiełko przed obiektywem, usiadł i wyregulował ostrość.
– Niech pani spojrzy.
Przystawiła sobie taboret i pochyliła głowę. To, co zobaczyła, przypominało białe bąbelki w morzu różowości.
– Minęło sporo czasu, odkąd zaliczyłam histologię. Niech mi pan podpowie.
Dobrze. Rozpoznaje pani tę tkankę? Poczerwieniała z zażenowania. Ba, gdyby tylko potrafiła ją rozpoznać! Była boleśnie świadoma swojej niewiedzy. Niewiedzy i przedłużającej się ciszy. Nie odrywając oczu od okularu, powiedziała:
– Ze wstydem przyznaję, że nie.
– Nie ma się czego wstydzić, pani doktor. Jest to wycinek tkanki tak nienormalnej, że nad wyraz trudno ją rozpoznać. Mamy przed sobą fragment kory móżdżkowej Angusa Parmentera zabarwiony kwasem nadjodowym. Różowe tło to neuropil, siatka włókien nerwowych. Szkarłatne cętki to jądra.
– A te wszystkie wodniczki?
– W tym sęk. W zdrowej tkance kory móżdżkowej nie ma takich dziurek.
– Dziwne. Przypomina mi to moją różową gąbkę… – Nie odpowiedział. Zaskoczona, podniosła głowę i zobaczyła, że na nią patrzy. – Coś się stało?
– Od razu pani to zauważyła – powiedział półgłosem.
– Co?
– To wygląda dokładnie tak, jak pani opisała. Jak różowa gąbka. – Oparł się o ladę i przetarł ręką oczy. W jaskrawym świetle jarzeniówek dostrzegła wyraźny cień zarostu i zmęczenie rysujące się na jego twarzy. – Myślę, że mamy do czynienia z gąbczastym zwyrodnieniem mózgu.
– Z CJD? Z chorobą Creutzfeldta-Jakoba? Kiwnął głową.
– To by wyjaśniało patologiczne zmiany w korze móżdżkowej. I obraz kliniczny pacjenta. Jego psychofizyczną degradację. Zaburzenia wzroku. Drgawki.
– To nie były drgawki ogniskowe?
– Nie. Moim zdaniem była pani świadkiem drgawek mioklonicznych po bodźcu. Gwałtownych skurczów włókien mięśniowych sprowokowanych głośnym hałasem. Dylantyna ich nie powstrzyma.
– To chyba bardzo rzadka choroba, prawda?
– Jeden przypadek na milion. Atakuje sporadycznie, zwłaszcza ludzi starszych.
– Ale dochodzi również do zachorowań skupiskowych. Przed rokiem w Anglii…
– Mówi pani o chorobie wściekłych krów. Wszystko wskazuje, że jest to odmiana CJD. A może i ta sama choroba, nie jesteśmy tego pewni. Ofiary zarażają się, jedząc mięso chorych krów. To był bardzo rzadki przypadek. Od tamtej pory innych nie zanotowano.
Toby przeniosła wzrok na mikroskop.
– Czy to możliwe, żebyśmy wykryli skupisko choroby u nas? Angus Parmenter nie był pierwszym pacjentem, u którego dostrzegłam te symptomy. Pierwszy był Harry Slotkin. Przyjęłam go kilka tygodni przed Parmenterem – miał te same objawy! Splątanie, zaburzenia wzroku…
– To nie są oznaki swoiste. Musi je potwierdzić autopsja.
– Tak, ale Slotkin zaginął.
– W takim razie nie można go zdiagnozować.
– Obaj mieszkali w tym samym osiedlu dla osób starszych. Mogli więc być wystawieni na działanie tego samego patogenu.
– Choroba Creutzfeldta-Jakoba to nie katar, nie można jej złapać. Przenoszą ją priony, cząsteczki białka komórkowego o nienormalnej budowie. Wymaga to bezpośredniego kontaktu z tkanką. Może do niego dojść na przykład przy transplantacji rogówki.
– Anglicy zachorowali, jedząc wołowinę. To samo mogło zdarzyć się u nas. Slotkin i Parmenter mogli zjeść…
– Amerykańskie bydło jest zdrowe. Choroba wściekłych krów u nas nie występuje.
– Skąd ta pewność? – Zaintrygowana Toby kurczowo chwyciła się nowej myśli. Przypomniała sobie noc, kiedy do izby przyjęć przywieziono Harry’ego Slotkina. Przypomniał się jej brzęk spadającej na podłogę metalowej nerki i spazmatyczne drgawki jego nogi na stole. – Trafiliśmy na dwa identyczne przypadki, na dwóch mężczyzn z tego samego kompleksu domów.
– Samo splątanie to za mało.
– Harry Slotkin miał drgawki. Teraz zdaję sobie sprawę, że mogły to być drgawki miokloniczne po bodźcu, gwałtowne skurcze mięśni wywołane nagłym hałasem.
– Musiałbym przeprowadzić sekcję. Nie zdiagnozuję go bez badania tkanki mózgowej.
– A czy ma pan jakieś wątpliwości co do Parmentera?
– Wysłałem materiał na konsultację do neuropatologa, który przeprowadzi badanie pod mikroskopem elektronowym. To może potrwać kilka dni. – I cicho dodał: – Mam nadzieję, że się mylę.
Spojrzała na niego i niespodziewanie uświadomiła sobie, że oprócz znużenia widzi kryjący się w jego twarzy… strach.
– Skaleczyłem się – wyjaśnił. – W czasie sekcji, akurat przy wyjmowaniu mózgu z czaszki. – Pokręcił głową i roześmiał się ironicznie. – Otwierałem tysiące czaszek. Kroiłem zwłoki ludzi zarażonych HIV, żółtaczką, nawet wścieklizną. I ani razu się nie skaleczyłem. Aż tu nagle kładą mi na stół Angusa Parmentera. Wszystko wskazuje na to, że zmarł z przyczyn naturalnych: spędził tydzień w szpitalu, nie miał żadnych infekcji. No i co robię? Natychmiast zacinam się w palec. I to przy wyjmowaniu tego cholernego mózgu.
– Diagnoza nie jest jeszcze ostatecznie potwierdzona. Może to artefakt – może tylko źle przygotowany preparat.
– Taką mam nadzieję. – Spojrzał na mikroskop jak na śmiertelnego wroga. – Dotykałem mózgu obiema rękami, nie mogłem wybrać gorszego momentu.