Rozwścieczona Molly spróbowała usiąść, ale zrobiło się jej ciemno przed oczami i bezwładnie opadła na łóżko.
– Chce mi się rzygać – wychrypiała.
– Rzygałaś cały czas – mruknął Romy. – Idź się umyć, Sophie ci pomoże.
– Nie chcę, żeby mnie dotykała. Wyrzuć ją stąd.
– I tak bym wyszła z tej zafajdanej nory – prychnęła Sophie i wymaszerowała z pokoju.
Molly jęknęła.
– Chryste, nie pamiętam, co się stało.
– Nic się nie stało. Wróciłaś, poszłaś lulu i zarzygałaś całą poduszkę.
Z trudem usiadła. Nie pomógł jej, nawet jej nie dotknął. Aż tak bardzo cuchnęła? Już szedł do drzwi, już zostawiał ją samą, by mogła zmienić brudne prześcieradło i poszewkę.
– Romy.
– No?
– Jak tu wróciłam? Parsknął śmiechem.
– Jezu, ostro się nawaliłaś, co? – I zamknął za sobą drzwi.
Długo siedziała na brzegu łóżka, próbując sobie przypomnieć wydarzenia ostatnich kilku godzin. Cały czas próbowała stłumić lżejsze już mdłości.
Miała klienta, pamiętała tylko tyle. Faceta ubranego na zielono. W pokoju z wielkim lustrem. I był tam jeszcze stół.
Ale nie pamiętała, żeby gość ją przeleciał. Może wymazała to z pamięci. Może doświadczyła czegoś tak obrzydliwego, że upchnęła to w podświadomości. Podobnie zrobiła z większością wydarzeń z dzieciństwa. Fragmenty wspomnień z okresu dorastania wracały do niej tylko od czasu do czasu i jedynie wówczas, gdy tego chciała. Wspominała tylko dobre chwile. Tak, miała kilka dobrych wspomnień z Beaufort i mogła je w każdym momencie przywołać. I w każdym momencie odpędzić.
Ale wydarzeń tego popołudnia nie pamiętała wcale.
Boże, jak ona cuchnęła. Spojrzała na swoją bluzkę. Była zabrudzona wymiocinami, miała krzywo zapięte guziki, tu i tam wyglądała spod niej naga skóra.
Zaczęła się rozbierać. Zdjęła spódniczkę i bluzkę i cisnęła na podłogę. Z trudem weszła pod prysznic i odkręciła wodę.
Zimną wodę. Chciała, żeby woda była jak najzimniejsza.
Stojąc pod parskającym sitkiem, czuła, że zaczyna jaśniej myśleć. I wtedy przypomniała sobie coś jeszcze. Przypomniała sobie, jak pochylał się nad nią ubrany na zielono mężczyzna. Jak na nią patrzył. Przypomniała sobie pasy, którymi przywiązał jej do stołu ręce i nogi.
Spojrzała na nadgarstki, wokół których, niczym mankiety, widniały siniaki. Skrępował ją, nie takie to znów niezwykłe. Faceci i ich zwariowane zabawy.
Jej wzrok spoczął na innym siniaku, na siniaku w zgięciu łokcia lewej ręki. Był tak słabo widoczny, że ledwie go zauważyła. Dokładnie pośrodku niebieskawej plamki – niczym „dziesiątka” na tarczy – widniał pojedynczy znak po nakłuciu igłą.
Próbowała sobie przypomnieć, skąd go ma, ale na próżno. Pamiętała tylko ubranego na zielono mężczyznę w chirurgicznej masce.
I stół.
Z jej ramion spływała zimna woda. Molly zadrżała i, spoglądając na nikłą plamkę w zgięciu łokcia, zastanawiała się, czego jeszcze może nie pamiętać.
Rozdział 3
– Pani doktor – zaskrzeczał ścienny interkom – jest pani potrzebna.
Toby Harper obudziła się gwałtownie, by stwierdzić, że przysnęła za biurkiem na stercie medycznych czasopism. Niechętnie dźwignęła głowę, mrużąc oczy od blasku lampy. Mosiężny zegar wskazywał czwartą czterdzieści dziewięć rano. Czyżby naprawdę spała prawie czterdzieści minut? Pamiętała tylko, że litery zaczęły się rozmywać, więc pomyślała sobie, że pozwoli wzrokowi chwilę odpocząć. Bynajmniej nie zamierzała spać, chciała tylko oderwać się na moment od nudnego tekstu i dojmująco drobnego druku. Czasopismo wciąż było otwarte na artykule, który usiłowała zgłębić; na pomarszczonej kartce widniał odcisk jej policzka. „Losowo kontrolowane studium porównawcze efektywności lamiwudyny i zidowudyny w leczeniu pacjentów z HIV o liczbie komórek typu CD4 + mniejszej niż 500 na centymetr sześcienny”. Zamknęła czasopismo. O Boże, nic dziwnego, że zasnęła.
Usłyszała pukanie do drzwi i do pokoju wsunęła głowę Maudeen. Eks-major armii amerykańskiej Maudeen Collins ryczała jak megafon, czego trudno by się spodziewać po myszce wzrostu metr pięćdziesiąt pięć.
– Toby? Obudziłam cię, prawda?
– Chyba się zdrzemnęłam. Co tam mamy?
– Obolały paluszek.
– O tej porze?
– Pacjentowi zabrakło kolchicyny. Twierdzi, że odezwała mu się podagra.
Toby jęknęła.
– Chryste! Czy ci idioci nigdy nie potrafią niczego przewidzieć?
– Traktują nas jak całodobową aptekę. Siedzimy jeszcze nad jego papierami, możesz się nie spieszyć.
– Zaraz tam będę.
Kiedy Maudeen zniknęła za drzwiami, Toby poświęciła chwilę na to, żeby się całkowicie obudzić. Nie chciała wyjść na kretynkę podczas rozmowy z pacjentem. Stanęła przy umywalce. Była na dyżurze od dziesięciu godzin i jak dotąd nie wydarzyło się nic godnego uwagi. To właśnie należało do jasnych stron pracy na cichych przedmieściach, takich jak Newton. W izbie przyjęć Springer Hospital bardzo często przez długi czas nie działo się absolutnie nic i wówczas, gdy tylko miała ochotę, mogłaby wyciągnąć się na kozetce i uciąć sobie drzemkę. Wiedziała, że inni lekarze tak robią, zwykle jednak opierała się pokusie. Płacono jej za całonocne czuwanie i uważała, że podczas dyżuru nie wypada spać, że to sprzeczne z etyką zawodową.
No i masz tę swoją etykę – pomyślała, spoglądając w lustro. Przysnęła w czasie pracy, to oczywiste, wystarczyło spojrzeć na jej twarz. Oczy miała podpuchnięte. Policzek brudny, bo odcisnął się na nim fragment artykułu z czasopisma, na którym zasnęła. Fryzura – zapłaciła za nią majątek – wyglądała tak, jakby przetrzepano ją trzepaczką do ubijania piany: krótkie blond włosy sterczały na wszystkie strony niczym ostre szpikulce. Oto prawdziwe oblicze pedantycznej i eleganckiej doktor Harper: do elegancji było jej daleko.
Zdegustowana odkręciła kran i wyszorowała policzek. Potem spryskała wodą włosy i przeczesała je palcami. Kosztowną fryzurę szlag trafił. Ale przynajmniej nie wyglądała już jak przestraszona kolczatka. Na podpuchnięte oczy jednak i zmęczoną twarz nic nie mogła poradzić. Miała trzydzieści osiem lat i po nocnym dyżurze dochodziła do siebie znacznie dłużej niż dwudziestopięcioletnia absolwentka medycyny.
Wyszła z pokoju i ociężale powędrowała do izby przyjęć.
Nie było tam nikogo. Ani przy biurku w recepcji, ani w poczekalni.
– Jest tu kto?! – zawołała.
– Pani doktor? – odpowiedział głos z interkomu.
– Gdzieście się podziali?
– Jesteśmy w pokoju dla personelu. Może tu pani przyjść?
– Przecież miałam obejrzeć jakiegoś pacjenta.
– Mamy pewien problem. Jest pani potrzebna, i to natychmiast.
Problem? Nie lubiła tego słowa. Serce od razu zabiło jej szybciej. Ruszyła spiesznie do drzwi, pchnęła je i…
Błysnął flesz. Zamarła w progu, a chór głosów zaśpiewał:
– Happy birthday to you! Happy birthday to you… Zerknęła w górę na czerwone i zielone serpentyny pod sufitem, spojrzała na tort jarzący się dziesiątkami urodzinowych świeczek. Kiedy pieśń przebrzmiała, Toby zasłoniła rękami twarz i głośno jęknęła.