Nie, nie miała prawa się na nią złościć.
– Posłuchaj, mogłabyś wpaść do nas w niedzielę na kolację? – spytała Vickie.
– W niedzielę pracuję.
– Nie mogę się połapać w tych twoich dyżurach. Cztery noce pracujesz, trzy masz wolne, tak?
– Z zasady. W przyszłym tygodniu mam wolny poniedziałek i wtorek.
– O Boże. Zupełnie nie pasuje. W poniedziałek jest dzień otwarty w szkole, we wtorek Hannah ma recital fortepianowy.
Toby milczała. Czekała, aż siostra skończy ograną litanię na temat wypełnionego kalendarza i trudności w zestrojeniu rozkładu tygodnia czterech osób. Jak wszystkie dzieci w ich wieku, również Hannah i Gabe byli ostatnio bardzo zajęci, wypełniając każdą wolną godzinę dzieciństwa lekcjami muzyki, gimnastyką, pływaniem i zajęciami komputerowymi. Trzeba odwieźć je tu, trzeba odwieźć je tam, tak że pod koniec dnia Vickie już nie wiedziała, gdzie ma nogi, a gdzie głowę.
– Nie szkodzi – powiedziała w końcu Toby. – Może umówimy się kiedy indziej?
– Naprawdę bardzo bym chciała, żebyś do nas wpadła.
– Tak, wiem. Mam wolny drugi tydzień listopada.
– Zaraz to zapiszę. Ale najpierw upewnię się, czy pasuje to mojej gromadce. Zadzwonię do ciebie w przyszłym tygodniu, dobrze?
– Dobrze. Dobranoc, Vickie. – Odłożyła słuchawkę i ze znużeniem przeczesała palcami włosy. Jesteśmy zbyt zajęte, zbyt zajęte. Nie mamy nawet czasu, żeby połatać spalone mosty… Wyszła na korytarz i uchyliła drzwi do pokoju matki.
Spała w świetle nocnej lampki. Wyglądała jak dziecko: lekko rozchylone usta, twarz gładka i spokojna. Bywało, że w chwilach takich jak ta Toby dostrzegała w niej cień małej dziewczynki, jaką mama kiedyś była, dziewczynki z twarzą i lękami Ellen. Co się z tą dziewczynką stało? Uciekła, by zamknąć się w paraliżującym kokonie dorosłości? Czyżby wychodziła z niego dopiero teraz, pod koniec życia, gdy krępujące ją ścianki zaczynały się powoli złuszczać?
Dotknęła jej czoła, odgarnęła miękki lok siwych włosów. Ellen poruszyła się, otworzyła oczy i spojrzała na nią nieprzytomnie.
– To tylko ja, mamo, śpij.
– Zakręciłaś gaz?
– Tak. I sprawdziłam, czy drzwi są zamknięte. Dobranoc – pocałowała ją i wyszła z pokoju.
Postanowiła jeszcze się nie kłaść. Nie było sensu zakłócać ustalonego rytmu pracy i odpoczynku, już za dwadzieścia cztery godziny czekał ją przecież kolejny dyżur. Nalała sobie kieliszek brandy i zaniosła do salonu. Włączyła stereo i puściła płytę Mendelssohna. Odezwały się solowe skrzypce, czysto i żałobnie. Ulubiony koncert Ellen. Ulubiony koncert Toby.
W kulminacyjnym punkcie crescendo zadzwonił telefon. Przyciszyła muzykę i podniosła słuchawkę.
Dvorak.
– Przepraszam, że tak późno.
– Nie szkodzi. Przed chwilą wróciłam do domu – usiadła wygodnie na sofie z kieliszkiem w ręku. – Podobno dzwonił pan do mnie.
– Tak, rozmawiałem z gosposią. – Umilkł. W tle słyszała muzykę operową. Don Giovanni. No i tak – pomyślała. Dwoje obcych sobie ludzi siedzi samotnie w domu, tylko w towarzystwie wież stereo. – Miała pani przejrzeć karty choroby tych pacjentów z Brant Hill. Ciekawi mnie, czy coś pani znalazła.
– Przeglądałam kartę Harry’ego Slotkina. Nie ma tam żadnej adnotacji, która wskazywałaby na możliwość kontaktu z chorobą Creutzfeldta-Jakoba.
– A iniekcje hormonów?
– On ich nie dostawał. Chyba nie przechodził tej kuracji, a przynajmniej ani słowa nie ma o tym w karcie.
– A Parmenter?
– Nie mogliśmy znaleźć jego dokumentów, toteż nie wiem, czy przechodził jakieś zabiegi chirurgiczne. Mógłby pan spytać o to Wallenberga.
Dvorak nie odpowiedział. Muzyka Don Giovanniego dobiegła końca i w słuchawce zapanowała cisza.
– Żałuję, że nie mogę powiedzieć panu nic więcej. To czekanie na diagnozę musi być straszne.
– Owszem, miewałem już przyjemniejsze wieczory – przyznał. – Odkryłem, że polisy ubezpieczeniowe to bardzo nudna lektura.
– O Boże. Chyba nie spędził pan nad nimi całego wieczoru?
– Pomogła mi butelka wina.
Mruknęła ze współczuciem.
– Po ciężkim dniu zwykle zalecam kieliszek brandy. Szczerze mówiąc, właśnie je sączę. – Umilkła, potem od niechcenia dodała: – Wie pan co? I tak już nie zasnę. Nie sypiam nocami, odwykłam. Zapraszam pana do siebie. Napijemy się razem.
Dvorak milczał, a ona zamknęła oczy i pomyślała: Boże święty, po co ja to powiedziałam?! Dlaczego się tak napraszam?
– Dziękuję, ale dzisiaj nie miałaby pani ze mnie pociechy. Może innym razem.
– Dobrze. Innym razem. Dobranoc.
I czego się spodziewałam? Że natychmiast do mnie przyleci? Że spędzimy noc, patrząc sobie w oczy?
Westchnęła i puściła koncert od początku. Skrzypce grały, a ona sączyła brandy i liczyła godziny do samego świtu.
Rozdział 12
Pogrzeby zaczynały Bigelowa nużyć. W tylu już uczestniczył, a ostatnio bywał na nich coraz częściej, tak często, że przywodziły na myśl wciąż szybsze i szybsze uderzenia bębna, odmierzające upływ czasu. To, że stracił tylu przyjaciół, nie było niczym nieoczekiwanym; ostatecznie miał siedemdziesiąt sześć lat i przeżył większość z nich. Śmierć szła teraz po niego. Czuł, jak się skrada, słyszał jej ciche kroki, a oczyma wyobraźni widział dokładny obraz swego sztywnego ciała w otwartej trumnie: przypudrowana twarz, starannie zaczesane włosy, szary wełniany garnitur, porządnie odprasowany i zapięty. I tłum tych samych co teraz ludzi, którzy przechodzili obok trumny, w milczeniu składając hołd zmarłemu. To, że na katafalku stała trumna Angusa Parmentera, a nie Jamesa Bigelowa, było tylko kwestią czasu. Jeszcze miesiąc, jeszcze rok i w zakładzie pogrzebowym wystawią na widok publiczny trumnę z jego zwłokami. Wszyscy muszą kiedyś dotrzeć do…
Ludzie się przesuwali, wraz z nimi przesuwał się Bigelow. Przystanął przy trumnie i spojrzał na swego przyjaciela. Nawet ty nie byłeś nieśmiertelny, Angus.
Poszedł dalej, skręcił w środkowe przejście i usiadł w czwartym rzędzie. Z tego miejsca obserwował procesję znajomych twarzy z Brant Hill. Była wśród nich Anna Valentine, sąsiadka Angusa, która niestrudzenie zadręczała go telefonami i zapiekankami. Byli wśród nich koledzy z pola golfowego, znajomi z kółka degustatorów wina i muzycy z amatorskiej orkiestry.
A gdzie Phil Dorr?
Bigelow rozejrzał się, wiedząc, że Phil powinien tu być. Nie dalej jak przed trzema dniami wypili w klubie po kilka szklaneczek, poszeptując o starych kumplach od pokera, o Angusie, Harrym i Stanie Mackie. Żaden już nie żył, pozostali tylko on i Phil. Poker we dwóch to gra niewarta świeczki – stwierdził Phil. Chciał wsunąć Angusowi do trumny talię kart. Ot tak, na pożegnanie i na dobry początek przy zielonym stoliku w niebiesiech. Zastanawiał się, czy rodzina miałaby coś przeciwko temu. Uznają, że to tani dowód przyjaźni? Że uchybia godności nieboszczyka, spoczywającego na połyskliwych atłasach? Śmiali się z tego ze smutkiem, sącząc kolejną szklaneczkę toniku. Pies to drapał – zdecydował Phil. Zrobi to tak czy inaczej. Angus na pewno by ten gest docenił.
Mimo to nie pokazał się z kartami na pogrzebie.
Między krzesła wcisnęła się Anna Valentine i usiadła obok Bigelowa. Twarz miała mocno upudrowaną, lecz – o ironio! – miast kamuflować jej wiek, puder uwydatniał każdą, nawet najdrobniejszą zmarszczkę. Jeszcze jedna wygłodniała wdowa. Gdziekolwiek się obrócisz – wdowa. W normalnych okolicznościach pewnie unikałby rozmowy, nie chcąc rozbudzać w niej fałszywych nadziei – Anna myślała tylko o jednym – ale tak się złożyło, że w pobliżu nie było nikogo, z kim mógłby zamienić choćby parę słów.