Nachylił się do Anny i szepnął:
– Gdzie Phil?
Spojrzała na niego, zdziwiona, że się do niej zwrócił.
– Co?
– Phil Dorr. Miał tu być.
– Chyba źle się czuje.
– Co mu jest?
– Nie wiem. Dwa dni temu zrezygnował z wyprawy do teatru. Powiedział, że ma coś z oczami.
– Mnie nic nie mówił.
– Zauważył to dopiero w ubiegłym tygodniu, miał iść do lekarza. – Głęboko westchnęła i popatrzyła na trumnę. – To straszne, jak szybko wszystko się nam psuje, prawda? Oczy, biodra, uszy… Dzisiaj zdałam sobie sprawę, że zmienił mi się głos. Nigdy dotąd nie zwróciłam na to uwagi. Oglądałam kasetę z wycieczki do Faneull Hall i nie mogłam uwierzyć, że mówię jak sędziwa staruszka. I czuję się jak sędziwa staruszka, Jimmy, przestałam rozpoznawać się w lustrze… – Znowu przeciągle westchnęła. Po jej policzku spłynęła pojedyncza łza, żłobiąc w pudrze kręty wąwóz. Otarła ją, ale rozmazała przy tym makijaż.
Phil ma coś z oczami.
Bigelow pogrążył się w zadumie. Koło trumny wciąż sunął sznur żałobników, wciąż skrzypiały krzesła, wciąż niósł się szmer przyciszonych głosów:
– Pamiętasz, jak Angus…
– Nie mogę uwierzyć, że już zgasł…
– Powiadają, że to wylew…
– Nie, słyszałem, że to coś innego… Bigelow gwałtownie wstał.
– Nie zostajesz na nabożeństwie? – spytała Anna.
– Muszę… muszę z kimś porozmawiać – odrzekł, przeciskając się między krzesłami. Chyba go wołała, ale ruszył w stronę wyjścia i nie obejrzał się za siebie.
Najpierw pojechał do Phila, który mieszkał ledwie kilka domów od niego. Drzwi były zamknięte, nikt nie reagował na dzwonek. Bigelow stał na ganku, potem zajrzał przez okno. Widział stamtąd tylko mały hol, stolik z wiśniowego drewna i mosiężny stojak na parasole. Aha, jeszcze but na podłodze. But. Uznał, że to dziwne, wręcz niemożliwe! Phil był chorobliwie pedantyczny.
Bigelow zawrócił i mijając ogrodową furtkę, dostrzegł, że skrzynka na listy jest pełna. To też było do Phila niepodobne.
Miał coś z oczami…
Wsiadł do samochodu i krętą alejką przejechał kilkaset metrów do gmachu kliniki. Wszedł do recepcji ze spotniałymi dłońmi i z walącym sercem.
Recepcjonistka go z początku nie zauważyła, zbyt zajęta rozmową przez telefon.
Bigelow załomotał w okienko.
– Muszę się widzieć z doktorem Wallenbergiem.
– Zaraz do pana podejdę – odrzekła.
Coraz bardziej sfrustrowany patrzył, jak się od niego odwraca, jak zaczyna postukiwać w klawiaturę komputera, nie przerywając rozmowy o składkach ubezpieczeniowych i numerach autoryzacyjnych.
– To ważne! – krzyknął. – Muszę wiedzieć, co się dzieje z Philem Dorrem!
– Rozmawiam przez telefon, proszę pana.
– Phil też zachorował, tak? Ma kłopoty z oczami.
– Musi pan porozmawiać z jego lekarzem.
– W takim razie proszę mnie wpuścić do doktora Wallenberga.
– Doktor Wallenberg wyszedł na lunch.
– Kiedy wróci? Kiedy?!
– Proszę się uspokoić, musi się pan uspokoić… Bigelow wsunął rękę przez okienko i grzmotnął pięścią w widełki telefonu.
– Chcę się widzieć z Wallenbergiem!
Recepcjonistka cofnęła się z zasięgu jego ramion. Z sąsiednich pomieszczeń archiwum wyszły dwie kobiety. Wszystkie trzy gapiły się na starca szalejącego w poczekalni.
Otworzyły się drzwi i wszedł lekarz, olbrzymi Murzyn, górujący nad Bigelowem niczym wieża. Na przypiętym do fartucha identyfikatorze widniało nazwisko: Dr Brace.
– Co się stało? – zapytał. – Mogę w czymś pomóc?
– Muszę się zobaczyć z Wallenbergiem.
– W tej chwili nie ma go w klinice.
– W takim razie to pan mi powie, co się dzieje z Philem.
– Z kim?
– Dobrze pan wie! Z Philem Dorrem! Mówią, że jest chory, że ma coś z oczami. Zabrali go do szpitala?
– Zaraz sprawdzimy. Zechce pan tymczasem usiąść. Siostry zajrzą do kartoteki i…
– Nie chcę siadać! Chcę wiedzieć, czy Phil zachorował na to samo co Angus! Na to samo co Stan Mackie!
Frontowymi drzwiami do poczekalni weszła pacjentka. Zamarła, widząc Bigelowa z zaczerwienioną twarzą, i natychmiast wyczuła, że dzieje się coś niedobrego.
– Porozmawiamy w moim gabinecie, dobrze? – zaproponował Brace głosem cichym i łagodnym. Wyciągnął rękę. – To kilka kroków stąd.
Bigelow spojrzał na jego szeroką, zaskakująco białą od środka dłoń, przeciętą grubą, czarną linią życia. Podniósł wzrok.
– Chciałem się tylko dowiedzieć… – szepnął.
– Czego?
– Czy… czy zachoruję tak jak oni?
Brace pokręcił głową. Nie była to odpowiedź na pytanie, lecz wyraz zdumienia.
– Dlaczego miałby pan zachorować?
– Mówili, że nie ma żadnego ryzyka, że zabieg jest całkowicie bezpieczny. Ale potem zachorował Mackie i…
– Mackie? Nie znam pana Mackie. Bigelow spojrzał na recepcjonistkę.
– Pani go pamięta. Pamięta pani Stana Mackie, musi go pani pamiętać.
– Oczywiście – odrzekła. – Było nam bardzo smutno, kiedy odszedł.
– Phil też odszedł, prawda? Tylko ja zostałem.
– Panie Bigelow? – odezwała się jedna z kobiet spoza okienka. – Właśnie sprawdziłam kartę pana Dorra. Pan Dorr nie jest chory.
– To dlaczego nie był na pogrzebie Angusa? Miał tam być!
– Pan Dorr wyjechał z nagłych powodów rodzinnych. Prosił, żeby przenieść jego dokumenty do La Jolla, ma tam nowego lekarza.
– Co?!
– Tak tu jest napisane – pokazała mu z daleka kartę z przypiętą do niej notatką. – Na upoważnieniu jest wczorajsza data. Przeczytam je panu: „Pacjent nie wraca – przeniesiony z nagłych powodów rodzinnych. Kartę choroby przesłać do Brant Hill West, La Jolla, Kalifornia”.
Bigelow podszedł do okienka i spojrzał na widniejący na upoważnieniu podpis: dr med. Carl Wallenberg. Brace położył mu rękę na ramieniu.
– Jestem przekonany, że pański przyjaciel wkrótce się do pana odezwie. Wygląda na to, że wezwały go pilne sprawy rodzinne.
– Ale jakim cudem? – zapytał cicho Bigelow.
– Może ktoś zachorował. Albo umarł.
– Przecież Phil nie ma żadnej rodziny.
Patrzył na niego Brace, patrzyły na niego kobiety zza okienka recepcji. Czuł, że stoją za szybą i gapią się na niego jak na zwierzę na wybiegu w zoo.
– Coś tu nie gra – dodał. – Nie chcecie mi powiedzieć, tak?
– Możemy o tym porozmawiać – odezwał się lekarz.
– Chcę się zobaczyć z Wallenbergiem.
– Jest na lunchu. Ale może pan porozmawiać ze mną, panie…
– Bigelow. James Bigelow. Brace otworzył drzwi na korytarz.
– Przejdźmy do mojego gabinetu, dobrze? Wszystko mi pan opowie.
Bigelow spojrzał w głąb długiego, białego korytarza, który ciągnął się za progiem.
– Nie – szepnął, cofając się o krok. – Nie, nie ma o czym, nieważne…
I uciekł z budynku.
Robbie Brace zapukał do drzwi i wszedł do gabinetu Carla Wallenberga. Gabinet odzwierciedlał dobry, acz snobistyczny gust jego właściciela. Brace nie znał się na meblach, ale nawet on zauważył, że są najwyższej jakości. Masywne biurko z ciepłego, egzotycznego drewna, którego nie rozpoznawał. Na ścianach abstrakcyjne mazaje, za które płaciło się fortunę. Biurko stało przy oknie, a za oknem zachodziło słońce, tak że głowa Wallenberga tonęła w złocistej poświacie. Siedzi tu jak sam Pan Bóg na niebieskim tronie – pomyślał Brace.
Wallenberg oderwał wzrok od dokumentów.