– Tak, Robbie?
„Robbie”. Nie „panie doktorze”, tylko „Robbie”. Ciekawe, kto tu rządzi.
– Czy pamięta pan pacjenta o nazwisku Stan Mackie? Na tle słońca nie mógł zobaczyć wyrazu jego twarzy. Wallenberg powoli odchylił się w fotelu, głośno zaskrzypiała skóra.
– Gdzie pan słyszał to nazwisko?
– Wspomniał o nim jeden z pańskich pacjentów. Zna pan pana Bigelowa?
– Tak, oczywiście. To jeden z moich pierwszych podopiecznych. Jako jeden z pierwszych wprowadził się do Brant Hill.
– Otóż pan Bigelow przyszedł tu wczoraj po południu. Był bardzo zdenerwowany, dlatego nie wiem, czy dobrze go zrozumiałem. W kółko powtarzał, że zachorowali jego wszyscy przyjaciele, niepokoił się, że będzie następny. I wspomniał nazwisko pana Mackie.
– Chodziło mu o doktora Mackie.
– Był lekarzem? Wallenberg wskazał krzesło.
– Niech pan spocznie, Robbie. Trudno jest rozmawiać, gdy pan tak nade mną góruje.
Brace usiadł i natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił taktyczny błąd. Stracił przewagę wzrostu, bo głowy mieli teraz na tej samej wysokości, a Wallenberg przewyższał go pod każdym innym względem. Był jego szefem. Był biały. No i miał lepszego krawca.
– Wyglądało na to, że pan Bigelow śmiertelnie boi się na coś zachorować. O co mu chodziło? – spytał.
– Nie mam zielonego pojęcia.
– Mówił o jakimś zabiegu, twierdził, że przechodził go wraz z przyjaciółmi.
Wallenberg pokręcił głową.
– Może chodziło mu o kurację hormonalną? O cotygodniowe zastrzyki?
– Nie wiem.
– Jeśli miał na myśli kurację, niepotrzebnie się niepokoi. W tym, co robimy, nie ma nic rewolucyjnego, dobrze pan o tym wie.
– A więc jednak pan Bigelow i jego przyjaciele przechodzili kurację hormonalną?
– Tak. Między innymi dlatego przyjechali do Brant Hill. Żeby skorzystać z rezultatów naszych prekursorskich badań i zabiegów.
– Zabiegów? No właśnie. To ciekawe, że użył pan tego słowa. Pan Bigelow nie wspominał o zastrzykach. Mówił o „zabiegu”, jakby chodziło mu o jakiś zabieg chirurgiczny.
– Nie, nie. Pan Bigelow nie przechodził żadnego zabiegu. O ile pamiętam, do chirurga zgłosił się tylko raz, z polipem w nosie. I, oczywiście, nie był to nowotwór złośliwy.
– A ta kuracja hormonalna? Czy stwierdził pan jakieś poważne skutki uboczne?
– Nie, żadnych.
– A więc to wykluczone, żeby spowodowała śmierć Angusa Parmentera?
– Jak dotąd nie ustalono, na co umarł.
– Wykryto u niego chorobę Creutzfeldta-Jakoba. Wiem to od doktor Harper.
Wallenberg znieruchomiał, a Brace uświadomił sobie natychmiast, że nie powinien był wymieniać jej nazwiska. Że nie powinien przyznawać się do utrzymywania z nią jakichkolwiek kontaktów.
– Cóż – zauważył cicho Wallenberg – wyjaśniałoby to symptomy, jakie u niego zaobserwowaliśmy.
– A niepokoje pana Bigelowa? O to, że zachoruje na tę samą chorobę co jego przyjaciele?
Wallenberg pokręcił głową.
– Sam pan wie, że naszym pacjentom trudno jest pogodzić się z faktem, że ich życie dobiega kresu. Angus Parmenter miał osiemdziesiąt dwa lata. Starość i śmierć czeka nas wszystkich.
– Jak umarł doktor Mackie? Wallenberg odpowiedział nie od razu.
– To było niezwykle przykre i denerwujące zdarzenie. Doktor Mackie załamał się psychicznie. Wyskoczył oknem w Wicklin Hospital.
– Chryste…
Przeżyliśmy szok. Doktor Mackie był chirurgiem, bardzo dobrym chirurgiem. Miał siedemdziesiąt cztery lata i wciąż operował. Pracował do ostatniej chwili, do dnia tego… nieszczęsnego wypadku.
– Przeprowadzono autopsję?
– Zmarł od ciężkich urazów, więc…
– Tak, ale czy przeprowadzono autopsję?
– Nie wiem. Był pod opieką chirurgów z Wicklin. Zszedł tydzień później. – Przyjrzał mu się w zamyśleniu. – Widzę, że wyraźnie to pana niepokoi, Robbie.
– Pewnie dlatego, że Bigelow był tak bardzo zdenerwowany. Wymienił nazwisko jeszcze jednego przyjaciela, który ponoć zachorował, niejakiego Philipa Dorra.
– Pan Dorr ma się doskonale. Przeniósł się do Brant Hill West w La Jolla. Właśnie otrzymałem podpisane przez niego upoważnienie do przeniesienia dokumentacji medycznej. – Poszperał wśród papierów na biurku i wyciągnął kartkę papieru. – Faks z Kalifornii.
Na dole widniał własnoręczny podpis Dorra.
– A więc nie jest chory.
– Kilka dni temu robiłem mu rutynowe badania kontrolne.
– I?
Wallenberg spojrzał mu prosto w oczy.
– Był zupełnie zdrowy.
Po powrocie do swego pokoju Brace skończył wypełniać codzienną porcję kart choroby i zaliczył codzienną sesję dyktowania. O wpół do siódmej wyłączył magnetofon, spojrzał na uporządkowane biurko i przyłapał się na tym, że patrzy na nazwisko, które wypisał na okładce protokołu laboratoryjnego: dr Stanley Mackie. Wczorajszy incydent w recepcji ciągle nie dawał mu spokoju. Przypomniały mu się dwa inne nazwiska, które wymienił Bigelow: Angus Parmenter i Philip Dorr. Mackie, Parmenter i Dorr. W tym, że dwaj z nich już nie żyli, nie było nic niepokojącego. Wszyscy trzej należeli do ludzi starszych, wszyscy trzej przekroczyli średnią statystyczną długości życia.
Rzecz w tym, że to nie starość była przyczyną ich śmierci.
Brace widział strach w oczach Bigelowa, widział w nich prawdziwy lęk i poczuł się nieswojo. Od tamtej pory nie mógł się z tego otrząsnąć.
Zadzwonił do Grety, by ją uprzedzić, że się spóźni, bo musi wpaść na chwilę do Wicklin. Potem spakował teczkę i wyszedł.
Klinika już opustoszała, tylko na końcu korytarza, przy recepcji, paliła się jedna jarzeniówka. Kiedy pod nią przechodził, usłyszał ciche brzęczenie. Podniósł głowę i zobaczył owada, który trzepotał się pod plastikową osłoną i zmagał z nieuchronną śmiercią. Brace pstryknął przełącznikiem. W korytarzu zapadła ciemność, mimo to wciąż słyszał dochodzące z góry bzyczenie i szaleńczy trzepot.
Wyszedł z budynku w wietrzną, wilgotną noc.
Jego zielona toyota była jedynym samochodem na parkingu. W żółtawym blasku latarni sprawiała wrażenie czarnej i przypominała lśniący pancerz żuka. Przystanął, by wygrzebać z kieszeni kluczyki, i spojrzał na oświetlone okna domu opieki. Dostrzegł nieruchome sylwetki pacjentów w pokojach oraz błękitnawą poświatę z telewizyjnych ekranów, na które mało kto patrzył. I nagle przytłoczyła go fala przemożnego przygnębienia. To, co tam widział, było kresem życia. Zapowiedzią jego własnej przyszłości.
Wsiadł do samochodu i wyjechał z parkingu, mimo to nie potrafił otrząsnąć się z depresji. Przylgnęła do niego jak zimna mgła do skóry. Powinienem był wybrać pediatrię – pomyślał. Dzieci. Początki. Rozwijające, a nie rozkładające się ciało. Podczas studiów jednak uległ przekonaniu, że przyszłość praktyki medycznej leży w geriatrii, w leczeniu posiwiałych przedstawicieli wyżu demograficznego, całej ich armii, która maszerując ku starości, pochłania po drodze góry medykamentów. Dziewięćdziesiąt centów z każdego dolara przeznaczonego na opiekę medyczną pacjent wydaje w ostatnim roku życia: to właśnie stąd popłyną pieniądze, to na tym można porządnie zarobić.
Jako człowiek praktyczny, Robbie Brace wybrał praktyczny zawód.
Praktyczny, za to koszmarnie przygnębiający.
Jadąc do Wicklin, zastanawiał się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby wybrał pediatrię. Pomyślał o swojej córeczce i przypomniało mu się, z jaką radością patrzył na jej pomarszczoną twarzyczkę, gdy wściekała się i wrzeszczała na porodówce. Pamiętał też inne rzeczy: wyczerpujące karmienia o drugiej w nocy, zapach pudru, kwaśny zapach mleka, zapach jedwabistej skóry w ciepłej kąpieli. Pod wieloma względami niemowlęta przypominają sędziwych starców. Trzeba je kąpać, karmić i ubierać. Trzeba im zmieniać pieluszki. Nie umieją ani chodzić, ani mówić. Żyją na łasce ludzi, którzy się nimi opiekują.