Выбрать главу

– Skarży się na coś jeszcze?

– Głównie na żołądek. Powinnaś pojechać z nią do lekarza.

– Przecież ma lekarza w domu.

– No tak, ty wiesz najlepiej.

Toby odłożyła słuchawkę, zirytowana na siostrę i trochę zaniepokojona żołądkowo-jelitowymi dolegliwościami Ellen. To nic takiego – pomyślała – pewnie dopadł ją jakiś wirus. Po kilku dniach wróci do formy.

Prosto z komendy pojechała na Albany Street, do urzędu anatomopatologa stanowego.

Dvorak natychmiast wyczuł jej nastrój. Zaprosił ją grzecznie do biura i postawił przed nią filiżankę kawy, nie pytając, czy Toby ma na nią ochotę. Miała, i to wielką, bardzo potrzebowała kofeiny.

Szybko wypiła kilka łyków i spojrzała mu prosto w oczy.

– Chcę wiedzieć, dlaczego Sheehan się na mnie uwziął. Dlaczego się mnie czepia.

– A czepia się?

– Właśnie od niego wracam, zmarnowałam kolejną godzinę. Niech pan posłucha. Nie mam pojęcia, dlaczego Robbie do mnie dzwonił. Nie było mnie w domu, rozmawiała z nim opiekunka matki. Przed chwilą się o tym dowiedziałam.

– A ta opiekunka? Wie, po co dzwonił?

– Nie zrozumiała, o co mu chodziło. Powiedział, że zobaczy się ze mną w szpitalu, więc nic mi nie przekazała. Niech mi pan wierzy, Dan, nic między Brace’em a mną nie było. Żadnego romansu, seksu, niczego. Ledwo zdążyliśmy się zaprzyjaźnić.

– Jego śmierć bardzo panią poruszyła.

– Poruszyła? Robbie wykrwawił się przy mnie na śmierć! Byłam zlana jego krwią, trzymałam w ręku jego serce, próbowałam zmusić je do pracy, żeby przeżył. Cholera jasna, pana by to nie poruszyło? – Wzięła głęboki oddech, żeby się nie rozpłakać. – Nie, pana by to nie poruszyło. Pan nie pracuje z żywymi ludźmi, pan tego nie zrozumie. Do pana trafiają same trupy.

Dvorak milczał. Cisza potęgowała ból i wściekłość bijącą z jej ostatnich słów. Toby odchyliła się na krześle i ukryła twarz w dłoniach.

– Ma pani rację – powiedział cicho. – Ja tego nie zrozumiem. Nie widzę nawet, jak ludzie umierają. Może właśnie dlatego wybrałem ten zawód. Żebym nie musiał tego oglądać.

Podniosła głowę, ale nie miała ochoty na niego patrzeć. Spoglądała na róg biurka.

– Sekcji pewnie jeszcze pan nie przeprowadził.

– Skończyliśmy ją rano. Żadnych niespodzianek. Kiwnęła głową, ciągle unikając jego wzroku.

– A Parmenter? Neuropatolog potwierdził diagnozę?

– Tak. To choroba Creutzfeldta-Jakoba. – Powiedział to bez zająknienia, w jego głosie nie usłyszała nic, co wskazywałoby na druzgoczące wrażenie, jakie musiało to na nim wywrzeć.

Nagle popatrzyła na niego innym wzrokiem, nagle przypomniała sobie o jego strachu, o tym, przez co musiał przechodzić. Dopiero teraz spostrzegła, że musi źle sypiać. Oczy miał zapadnięte i błyszczące, jakby trawiła go gorączka.

– Muszę z tym jakoś żyć – powiedział. – Z tym, że mogę zachorować. I z tym, że równie dobrze mogę umrzeć już za dwa lata, jak też za lat czterdzieści. Wmawiam sobie, że w każdej chwili może mnie przejechać autobus. Takie jest życie. Każdy dzień niesie ze sobą nowe ryzyko. Wyprostował się, jakby chciał odpędzić ponure myśli. I raptem się uśmiechnął. – Nie to, żeby moje życie było takie ekscytujące.

– Mimo to mam nadzieję, że będzie długie.

Wstali i uścisnęli sobie dłonie – gest zbyt formalny jak na przyjaciół. I chociaż przyjaźni jeszcze nie zawarli, Toby czuła, że ich znajomość ku temu zmierza. Bardzo chciała, żeby tak było. Spojrzała na niego zmieszana nowym uczuciem, zaskoczona swoją reakcją na dotyk jego ciepłej dłoni.

– Przedwczoraj zapraszała mnie pani na kieliszek brandy.

– Tak.

– Odmówiłem, bo… bo nie zdążyłem otrząsnąć się z szoku po tej diagnozie. Zepsułbym cały wieczór i pani, i sobie.

Pamiętała, jak spędziła tamtą noc. Samotna i przygnębiona, siedziała na sofie, przeglądając czasopisma medyczne i słuchając ponurego Mendelssohna. Tak parszywy wieczór trudno byłoby zepsuć.

– No i właśnie… Właśnie zastanawiałem się, czy mógłbym się jakoś zrewanżować. Dochodzi południe. Siedzę tu od rana i nie mogę się już doczekać, kiedy wyjdę z tego przeklętego gmaszydła. Jeśli ma pani czas… jeśli mógłbym czymś panią zainteresować…

– To znaczy… teraz?

Tego się nie spodziewała. Patrzyła na niego chwilę, świadoma, jak bardzo tego pragnie, a jednocześnie bała się, że oczekuje zbyt wiele.

Długo milczała, więc doszedł do wniosku, że nie ma ochoty z nim wyjść.

– Przepraszam, powinienem był panią uprzedzić… Może innym razem.

– Tak. To znaczy nie, bardzo chętnie…

– Na pewno?

– Pod jednym warunkiem. O ile nie ma pan nic przeciwko temu.

Przekrzywił głowę, nie wiedząc, czego oczekiwać.

– Czy moglibyśmy posiedzieć w parku? – spytała tęsknie. – Wiem, że jest trochę zimno, ale od tygodnia nie widziałam słońca. I bardzo bym chciała poczuć je na twarzy.

– Wie pani co? Ja też. – Uśmiechnął się szeroko. – Tylko wezmę płaszcz.

Rozdział 14

Siedzieli w szalikach, tuląc się do siebie na parkowej ławce i jedząc gorące kawałki pizzy wprost z pudełka. Pizza była z kurczakiem po tajsku i sosem z orzeszków ziemnych; ku swemu zdziwieniu od razu się na nią zdecydowali – i ona, i on.

– Wielkie umysły myślą podobnie – rzucił ze śmiechem, gdy pod nagimi drzewami szli w stronę ławki nad stawem. Choć wiał zimny wiatr, na jasnym, czystym niebie świeciło słońce.

Zupełnie inny człowiek – pomyślała, patrząc na jego twarz, na rozwichrzone włosy i zaróżowione od wiatru policzki. Wystarczy wyciągnąć go z tego ponurego budynku, oderwać od ludzkich zwłok, by natychmiast stał się kimś innym. Od razu poweselał, od razu śmieją mu się oczy. Ciekawe, czy ja też wyglądam inaczej. Wiatr potargał jej włosy, ręce miała uwalane sosem, mimo to już od dawna nie czuła się kobietą atrakcyjniejszą niż teraz. Może dlatego, że tak na nią patrzył. Nic nie upiększa kobiety bardziej niż uśmiech pociągającego mężczyzny.

Spojrzała w niebo, rozkoszując się jasnością dnia.

– Prawie już zapomniałam, jak przyjemnie jest poczuć słońce na twarzy.

– Tak dawno go nie widziałaś?

– Od tygodni. Najpierw cały czas lało. Potem było kilka słonecznych dni, ale wszystkie przespałam.

– Właściwie dlaczego zdecydowałaś się na nocne dyżury? Skończyła ostatni kawałek pizzy i dokładnie otarła ręce z sosu.

– Nie miałam innego wyjścia. Kiedy skończyłam rezydenturę w izbie przyjęć, nie mogli mi zaproponować innego etatu, bo go po prostu nie mieli. Z początku było świetnie. Po północy w izbie robi się spokojnie, mogłam więc złapać kilka godzin snu. Potem wracałam do domu, ucinałam sobie drzemkę i przez resztę dnia mogłam się bawić. – Pokręciła głową, uśmiechając się do wspomnień. – To było dziesięć lat temu. Kiedy się ma dwadzieścia lat, można obyć się bez snu.

– Tak, wiek średni to istny koszmar.

– Wiek średni? Mów za siebie, gburze. Parsknął śmiechem i zmrużył oczy w słońcu.

– No więc minęło dziesięć lat, jesteś trzydziestoparoletnią staruszką, mimo to ciągle bierzesz nocne dyżury.

– Po jakimś czasie przywykłam. Do pracy z tymi samymi pielęgniarkami. Do ludzi, którym mogę zaufać. – Westchnęła. – No, a potem… Mama choruje na Alzheimera i jej stan się pogorszył. Za dnia chciałam być w domu. Żeby jej pomóc. To dla mnie bardzo ważne. Nocami zawsze ktoś jej pilnuje. Rano wracam i przejmuję pałeczkę.

– Zarzynasz się. Wzruszyła ramionami.

– Mam jakiś wybór? W gruncie rzeczy cały czas uśmiecha się do mnie szczęście. W przeciwieństwie do wielu innych kobiet stać mnie przynajmniej na wynajęcie kogoś do opieki, no i mogę pracować. A moja mama… Mama nie przestaje być… – urwała, szukając najodpowiedniejszego słowa, którym mogłaby ją opisać. – Nie przestaje być dobra. Nawet wtedy, gdy jest najbardziej irytująca. Zawsze była dobra.