Spotkali się wzrokiem. Dmuchnął wiatr znad stawu, zatrzeszczały gałęzie drzew. Toby zadrżała.
– Czuję, że jesteś do niej bardzo podobna.
– Ja? Nie, ja nie jestem dobra. I bardzo tego żałuję. – Popatrzyła na drobne fale tańczące na wodzie. – Jestem zbyt niecierpliwa. Podchodzę do wszystkiego zbyt emocjonalnie, a to nie sprzyja dobroci.
– To fakt, pani doktor. Przekonałem się o tym już w trakcie naszej pierwszej rozmowy. Nawet teraz dostrzegam emocje, które malują się na twojej twarzy.
– Przerażające, co?
– Za to zdrowe dla ducha. Przynajmniej potrafisz je z siebie uwalniać. Szczerze mówiąc, przydałoby mi się trochę twojej uczuciowości.
– A mnie twojej powściągliwości – odrzekła ze smutkiem. Ostatni kawałek pizzy został zjedzony. Pudełko trafiło do kosza na śmieci, a oni poszli na spacer. Zdawało się, że Dvorak nie zauważa zimna. Poruszał się swobodnie, z wdziękiem stawiał długie nogi, a ponieważ nie zapiął płaszcza, szalik fruwał za nim jak niesiony wiatrem suplement.
– Chyba nie spotkałam jeszcze patologa, który nie byłby powściągliwy. Wszyscy jesteście takimi pokerzystami?
– Pytasz, czy nasza osobowość różni się czymś od osobowości człowieka w stanie śpiączki?
– Ci, których znam, są tacy spokojni. I bardzo kompetentni, jakby znali odpowiedzi na wszystkie pytania.
– Bo tak jest.
Spojrzała na jego kamienną twarz i wybuchnęła śmiechem.
– Jesteś dobrym aktorem, Dan, nabrałeś mnie.
– Powiem ci prawdę: uczą nas tego na stażu. Jak wywierać na ludziach wrażenie osób inteligentnych. Ci, którzy obleją egzamin, zostają chirurgami.
Odchyliła głowę i roześmiała się jeszcze głośniej.
– Ale masz rację – przyznał. – Na patologię idą cisi i spokojni. To nauka przyciąga tych, którzy lubią pracować w podziemiach. Którzy czują się lepiej, gdy spoglądają przez mikroskop niż gdy mają rozmawiać z ludźmi.
– Ty też taki jesteś?
– Niestety, chyba tak. Nie radzę sobie z ludźmi. Pewnie dlatego się rozwiodłem.
Chwilę spacerowali, milcząc. Wiatr nawiał kilka chmur, tak że szli to w słońcu, to w cieniu.
– Ona też była lekarzem? – spytała Toby.
– Patologiem, tak samo jak ja. Bardzo błyskotliwym i bardzo powściągliwym. Nawet nie zauważyłem, że coś się między nami popsuło. Dotarło to do mnie dopiero po jej odejściu. Co potwierdzałoby fakt, że oboje byliśmy świetnymi pokerzystami.
– Małżeństwu to chyba nie służy.
– Naszemu nie służyło. – Nagle przystanął, spojrzał na swój pasek do spodni i zmarszczył brwi. – Ktoś do mnie dzwoni – mruknął, zdejmując pager.
– Tam jest budka.
Podczas gdy telefonował, Toby stała z zamkniętymi oczami, spijając z nieba przebłyski słońca spoza chmur. Krótkie chwile czystej radości życia. Z budki docierał do niej przytłumiony głos Dvoraka, ale go nie słuchała. Dopiero na dźwięk słów „Brant Hill” odwróciła się i spojrzała na niego przez szybę z pleksiglasu.
Odwiesił słuchawkę i wyszedł.
– Co się stało? – spytała. – Chodzi o Robbiego, prawda? Kiwnął głową.
– Dzwonił Sheehan. Był w Wicklin, przesłuchiwał personel. Powiedzieli mu, że doktor Brace był tam wczoraj wieczorem. W archiwum i w patologii. Wypytywał o stare akta, o protokóły sekcji zwłok jednego z podopiecznych Brant Hill. Człowieka nazwiskiem Stanley Mackie.
Pokręciła głową.
– Nigdy o nim nie słyszałam.
– Ci z Wicklin twierdzą, że Mackie zmarł w marcu od rozległych urazów czaszki po upadku z dużej wysokości. Ale Sheehana zainteresowała diagnoza, jaką postawiono po autopsji. Choroba, o której usłyszał nie dalej jak wczoraj.
Słońce zniknęło za chmurą, świat pogrążył się w półmroku. Twarz Dvoraka poszarzała.
– To była choroba Creutzfeldta-Jakoba.
Z okna sali konferencyjnej na dwudziestym piętrze Carl Wallenberg widział ozdobną kopułę starego bostońskiego Kapitolu, a za nią drzewa przy Common, nagie niczym szkielety pod surowym, błękitnym niebem. A więc takim widokiem sycą oczy ci na wysokich stołkach – pomyślał. Podczas gdy my harujemy w Brant Hill, zajmując się naszymi pacjentami, Kenneth Foley i jego księgowi siedzą sobie w luksusowych gabinetach opiekując się gotówką, która stamtąd płynie. Bo płynie, i to w coraz zawrotniejszym tempie. Klony Foleya w garniturach od Armaniego – pomyślał, spoglądając na siedzących wokół stołu. Nie pamiętał nawet, jak się nazywają i kim są, nie zawracał sobie tym głowy. Facet w niebieskim garniturze w jodełkę był chyba pierwszym wiceprezesem. Ruda snobka była główną księgową. Nie licząc Wallenberga i Russa Hardawaya, adwokata i doradcy prawnego spółki, w sali zgromadzili się najznamienitsi zarządcy i gryzipiórki.
Sekretarka wniosła ozdobny dzbanek z kawą, z wdziękiem rozlała ją do pięciu filiżanek z cieniutkiej porcelany i postawiła na stole wraz z kryształową cukiernicą i kryształowym dzbaneczkiem na śmietankę. Cukier w papierowych torebkach? Nie na tym spotkaniu, tu nie miejsce na śmietnik. Sekretarka przystanęła, dyskretnie czekając na dalsze polecenia. Szef nie miał żadnych. Zebrani poczekali, aż dziewczyna wyjdzie i zamknie za sobą drzwi.
Wtedy przemówił Kenneth Foley, dyrektor naczelny Brant Hill.
– Dziś z rana znowu dzwoniła do mnie doktor Harper. Po raz kolejny przypomniała mi, że Brant Hill nie spełnia swojego zadania. Że chorować może znacznie więcej mieszkańców. Okazuje się, że to problem o wiele poważniejszy, niż myślałem. – Potoczył wzrokiem po twarzach zebranych i wpatrzył się w Wallenberga. – Carl, zapewniał mnie pan, że sprawa jest rozwiązana.
– Bo jest – odparł Wallenberg. – Rozmawiałem z doktorem Dvorakiem. Rozmawiałem z przedstawicielami wydziału zdrowia publicznego. Wszyscy zgodnie uważamy, że nie ma powodu do niepokoju. Nasz kompleks restauracyjny odpowiada wszelkim wymogom. Wodę czerpiemy z wodociągu komunalnego. A co do kuracji hormonalnej, o którą jest tyle krzyku, dysponujemy dokumentacją, potwierdzającą fakt, że hormony te pochodzą z absolutnie pewnego źródła i że są całkowicie bezpieczne. Doktor Dvorak jest przekonany, że to zwykły zbieg okoliczności. W żargonie naukowym jest na to określenie: „zbitka statystyczna”.
– A więc ma pan pewność, że pańskie wyjaśnienia zadowoliły anatomopatologa stanowego i przedstawicieli wydziału zdrowia?
– Tak. Ponieważ nie ma najmniejszego powodu do niepokoju, zgodzili się sprawy nie upubliczniać.
– A jednak doktor Harper o tym wie. Musimy się zastanowić, co jej odpowiedzieć, bo jeśli ona wie, wkrótce mówić będą o tym wszyscy.
– Czy zainteresowały się tym media? – spytał Hardaway.
– Jak dotąd, nie. Ale nie można wykluczyć, że niebawem się zainteresują, że grozi nam wielce niepożądana reklama. – Foley przeszył wzrokiem Wallenberga. – Dlatego niech pan powtórzy jeszcze raz, Carl, niech pan powtórzy, że nie ma powodów do niepokoju.
– Nie ma żadnych powodów do niepokoju – powiedział Wallenberg. – Te dwa przypadki są zupełnie od siebie niezależne. To zwykły zbieg okoliczności.
– Jeśli pojawi się ich więcej, nikt nie uwierzy w przypadek – spekulował Hardaway. – Dojdzie do publicznego skandalu, ponieważ wyjdzie na to, że zlekceważyliśmy poważny problem.
– Właśnie dlatego bardzo martwi mnie telefon od doktor Harper – odrzekł Foley. – W gruncie rzeczy dała nam do zrozumienia, że o tym wie. I że nas obserwuje.