– Zaraz przyniosę ci świeżutką, skarbie. – Maudeen zebrała probówki. – Trzeba je oznakować, chyba napiszę „N.N.”
– Nazywa się Slotkin – odezwał się jeden z policjantów. Stał w drzwiach ze spodniami Harry’ego w ręku. – Zajrzałem do jego portfela. Ma siedemdziesiąt sześć lat i mieszka przy Titwillow Lane sto dziewiętnaście. To niedaleko stąd, w Brant Hill, w tym nowym osiedlu.
– Ma jakichś krewnych?
– Pisze tu, żeby w razie nagłego wypadku dzwonić do niejakiego Daniela Slotkina. To bostoński numer.
– Już dzwonię – powiedziała Val i wyszła, zaciągając kotarę. Sam na sam z pacjentem, Toby kontynuowała badanie. Osłuchała serce i płuca, obmacała brzuch, ostukała ścięgna. Poszturchiwała go, nakłuwała, uciskała i nie wykryła niczego odbiegającego od normy. Może to rzeczywiście Alzheimer – pomyślała, przyglądając się Slotkinowi. Symptomy choroby znała aż za dobrze: charakterystyczne zaniki pamięci, skłonność do nocnych wędrówek, powolny rozpad osobowości. Dla pacjentów z Alzheimerem ciemność jest prawdziwym nieszczęściem, bo wraz z końcem dnia zanikają ich wizualne związki z rzeczywistością. Może Harry Slotkin cierpi na psychozę nocną, tak powszechną wśród ludzi dotkniętych chorobą Alzheimera.
Toby zaczęła wypełniać kartę choroby: „Parametry w normie. Źrenice równe, okrągłe, reagują prawidłowo na światło i nastawienie”.
– Toby! – zawołała Val. – Mam na linii jego syna.
– Już idę. – Toby rozsunęła kotarę, nie zdając sobie sprawy, że tuż za nią stoi wózek z instrumentami. Potrąciła tacę i zrzuciła nerkę, która z głośnym brzękiem spadła na podłogę.
Kiedy się po nią schyliła, dobiegł ją inny odgłos, dziwny rytmiczny stukot. Spojrzała przez ramię na Slotkina. Dygotała mu prawa noga. Ma drgawki?
– Panie Slotkin! Niech pan na mnie spojrzy. Spójrz na mnie, Harry!
Starzec skupił wzrok na jej twarzy. Był wciąż przytomny, wciąż reagował na polecenia, ale choć poruszył ustami, nie wydał z siebie żadnego dźwięku.
Drgawki nagle ustąpiły, noga znieruchomiała.
– Harry?
– Jestem taki zmęczony…
– Co się stało, Harry? Próbował pan poruszyć nogą? Slotkin zamknął oczy i westchnął.
– Zgaście światło.
Toby zmarszczyła brwi. Miał atak czy próbował tylko uwolnić nogę z krępujących ją więzów? Robił teraz wrażenie całkiem spokojnego, obie nogi leżały nieruchomo.
Toby podeszła do biurka pielęgniarek.
– Jest na trójce – szepnęła Val. Toby podniosła słuchawkę.
– Pan Slotkin? Mówi doktor Harper ze Springer Hospital. Niedawno do izby przyjęć przywieziono pańskiego ojca. Nie stwierdziliśmy żadnych urazów, ale…
– Co mu jest?
Toby umilkła, zaskoczona ostrością jego reakcji. Czyżby w głosie Daniela Slotkina usłyszała nutę irracjonalnego strachu?
– Policja znalazła go w parku – odrzekła spokojnie. – Jest podenerwowany i zdezorientowany, mimo to nie mogę stwierdzić żadnych dolegliwości neurologicznych. Czy pański ojciec cierpi na chorobę Alzheimera albo na jakieś inne schorzenia?
– Nie. Nigdy w życiu na nic nie chorował.
– Demencji też nie ma?
– Ojciec myśli trzeźwiej niż ja.
– Kiedy widział go pan ostatni raz?
– Nie wiem… Chyba kilka miesięcy temu.
Toby trawiła tę informację w milczeniu. Daniel Slotkin mieszkał w Bostonie, a do Bostonu było ledwie trzydzieści parę kilometrów. Powodem tak rzadkich kontaktów ojca z synem na pewno nie była odległość.
Jakby czytając w jej myślach, Slotkin dodał:
– Ojciec prowadzi bardzo intensywny tryb życia. Golf. Codziennie poker w klubie. Niełatwo się nam zobaczyć.
– Czy kilka miesięcy temu był intelektualnie sprawny?
– Ujmijmy to tak: kiedy widzieliśmy się ostatni raz, zrobił mi wykład na temat najkorzystniejszych strategii inwestycyjnych. Z najdrobniejszymi szczegółami – od cen akcji poczynając, na cenach giełdowych soi kończąc. To było za trudne nawet dla mnie.
– Czy przyjmuje jakieś leki?
– Nic o tym nie wiem.
– Czy zna pan nazwisko jego lekarza?
– Ojciec mieszka w Brant Hill, chodzi tam do specjalisty w prywatnej klinice. O ile pamiętam, lekarz nazywa się Wallenberg. Powiedziała pani, że ojciec jest zdezorientowany. Co to znaczy?
– Policja znalazła go na ławce w parku. Rozebrał się do naga.
Slotkin długo milczał.
– Chryste…
– Nie mogę wykryć żadnych obrażeń. Skoro twierdzi pan, że demencja nie wchodzi w rachubę, musimy mieć do czynienia z jakimś nagłym i ostrym przypadkiem. Może z niewielkim udarem. Albo z problemem metabolicznym.
– Z problemem metabolicznym?
– Na przykład z nienormalnym poziomem cukru we krwi. Albo z niskim poziomem sodu. Tego rodzaju zakłócenia mogą wywołać dezorientację.
Slotkin głęboko odetchnął, wyraźnie znużony, a może sfrustrowany. Była piąta rano. Wyrwanie ze snu o tej porze i taka wiadomość wyczerpałyby każdego.
– Dobrze by było, gdyby pan do nas przyjechał – powiedziała Toby. – Widok znajomej twarzy może go uspokoić.
Slotkin milczał.
– Halo? – rzuciła Toby. – Słyszy mnie pan? Znowu ciężko westchnął.
– Tak, przyjadę. Chyba będę musiał.
– A może przyśle pan kogoś z rodziny, kto…
– Ojciec nie ma nikogo innego. Zresztą pewnie się tego po mnie spodziewa. Żebym przyjechał i dopilnował, byście niczego nie zawalili.
Odłożywszy słuchawkę, Toby uznała, że w ostatnich słowach Daniela Slotkina zabrzmiała ukryta groźba, „…byście niczego nie zawalili”. Niby dlaczego mieliby coś zawalić?
Wystukała numer kliniki w Brant Hill i zostawiła wiadomość, że jeden z ich pacjentów trafił do izby przyjęć w stanie splątania i dezorientacji. Następnie wywołała przez pager dyżurnego rentgenologa.
Po chwili zadzwonił z domu.
– Tu Vince – mruknął zaspanym głosem. – To pani do mnie dzwoniła?
– Tak, Toby Harper z izby przyjęć. Musi pan przyjechać i zrobić pacjentowi tomografię głowy.
– Nazwisko pacjenta?
– Harry Slotkin, lat siedemdziesiąt sześć. Ma objawy splątania i dezorientacji.
– Dobra, będę za dziesięć minut.
Toby odłożyła słuchawkę i spojrzała na swoje notatki. Co przeoczyłam? Czego jeszcze mogłabym poszukać? Szybko przeanalizowała możliwe przyczyny nagłego ataku demencji. Udary. Guzy. Krwotoki domózgowe. Infekcje…
Ponownie zerknęła na wyniki badań. Temperatura ciała mierzona w ustach: trzydzieści siedem i dziewięć. Niby nie gorączka, a jednak… Trzeba mu zrobić punkcję lędźwiową, ale dopiero po badaniu tomograficznym. Jeśli problem kryje się w głowie, nakłucie lędźwiowe mogłoby doprowadzić do katastrofalnej zmiany ciśnienia wewnątrzczaszkowego.
Usłyszała zawodzenie syreny i poderwała wzrok.
– A to co znowu? – mruknęła Maudeen.
Toby zerwała się na równe nogi i kiedy na podjazd zajechała karetka, czekała już przed wejściem. Tylne drzwi samochodu otworzyły się z głośnym łomotem.
– Reanimacja w toku! – wrzasnął kierowca.
Wszyscy rzucili się do wyciągania noszy. Przed oczyma Toby mignęła blada twarz otyłej kobiety z rozdziawionymi ustami. Pacjentka była już zaintubowana.
– Po drodze straciła ciśnienie. Uznaliśmy, że lepiej będzie odwieźć ją do was niż do Hahnemann i…
– Co jej jest? – przerwała mu Toby.
– Znaleźliśmy ją na podłodze. Półtora miesiąca temu przeszła zawał. Mąż mówi, że jest na digoksinie…
Drzwi, korytarz, sala reanimacyjna. Kierowca ani na chwilę nie przerwał uciskania klatki piersiowej, choć było mu niewygodnie i robił to niezręcznie. Val trzasnęła przełącznikiem. Zapłonęło oślepiające światło.
– Dobra, trzymacie ją? Jest duża, uważajcie na tę kroplówkę! Raz, dwa, trzy i razem! – krzyknęła Maudeen.