– Dziękuję – szepnęła Molly.
Dzieliły ciemność w milczeniu, cisza uspokajała je i działała kojąco.
– Moje dziecko nie jest normalne, prawda?
Toby zawahała się, ale doszła do wniosku, że musi powiedzieć jej prawdę, że tak będzie najlepiej.
– Tak, Molly. Nie jest normalne.
– Jak wygląda?
– Trudno powiedzieć. Ultrasonograf to nie aparat fotograficzny, niełatwo opisać te obrazy.
Molly rozważała jej słowa w milczeniu. Toby wzięła się w garść. Oczekiwała następnych pytań i nie wiedziała, czy i jak dalece powinna uplastyczniać szczegóły. Twoje dziecko nie jest człowiekiem. Nie ma serca, nie ma płuc, nie ma klatki piersiowej. Jest przerażającą gulą splątanych mięśni i ma jeden ząb. Ku jej uldze Molly nie drążyła tematu. Może bała się prawdy. Może lękała się myśleć o potworze rozrastającym się w jej łonie.
– Molly, rozmawiałam z doktorem Dvorakiem. Doktor Dvorak mówi, że znałaś kobietę, która też miała nienormalne dziecko.
– To Annie.
– Tak miała na imię?
– Tak. – Molly westchnęła. Toby nie widziała jej twarzy, lecz w westchnieniu tym usłyszała głębokie znużenie, wyczerpanie nie tylko fizyczne.
Skupiła wzrok na niewyraźnym cieniu u wezgłowia. Stopniowo przywykła do ciemności, po chwili dostrzegła błysk oczu Molly.
– Doktor Dvorak martwi się, że ty i Annie mogłyście ulec zatruciu tą samą toksyną, która zniekształciła płód. Czy to możliwe?
– Co to jest toksyna?
– Narkotyk albo trucizna. Brałyście coś? Jakieś proszki? A może robiłyście sobie zastrzyki?
– Brałam tylko te pigułki z buteleczki. Te od Romy’ego.
– Czy Romy dawał ci coś jeszcze? No wiesz, coś nielegalnego?
– Nie. Ja nie ćpam. I nigdy nie widziałam, żeby Annie ćpała.
– Dobrze ją znałaś?
– Nie. Przygarnęła mnie tylko na parę tygodni.
– Mieszkałaś u niej tylko parę tygodni?
– Nie miałam gdzie spać. Zawiedziona Toby westchnęła.
– W takim razie nic mi nie powiesz…
– To znaczy?
– Płód uległ deformacji w bardzo wczesnej fazie ciąży. Podczas pierwszych trzech miesięcy.
– Wtedy jej jeszcze nie znałam.
– Kiedy stwierdziłaś, że jesteś w ciąży?
– Latem. Zaczęłam wymiotować.
– Poszłaś do lekarza?
Molly nie odpowiedziała od razu. Biały koc poruszył się lekko, jakby zadrżała.
– Nie.
– Ale wiedziałaś, że jesteś w ciąży?
– Domyśliłam się. Po jakimś czasie to było oczywiste. Romy powiedział, że się tym zajmie.
– Jak to?
– Że załatwi mi skrobankę. Ale później pomyślałam sobie, że fajnie by było to dziecko przytulić. Bawić się z nim. Nauczyć je mówić „mama”… – Zaszeleściło prześcieradło i Molly pogładziła się po brzuchu, pieszcząc swoje dziecko.
Tyle tylko, że to nie było dziecko.
– Molly? Kto jest jego ojcem?
Dziewczyna znowu westchnęła, z jeszcze większym znużeniem niż poprzednio.
– Nie wiem.
– Może twój przyjaciel Romy?
– On nie jest moim przyjacielem. To mój alfons. Toby nie odpowiedziała.
– Przecież pani wie, kim jestem. Co robię. Co dotąd robiłam… – Odwróciła się do niej plecami. Toby miała wrażenie, że jej głos, cichy i stłumiony, dochodzi ze znacznej odległości. – Można do tego przywyknąć. Z czasem przestaje się o tym myśleć. Nie można o tym myśleć. Tak, z czasem umysł się z tego wyłącza. Ucieka. A wtedy to, co dzieje się między nogami, nie dotyczy ciebie, tylko kogoś innego… – Roześmiała się pogardliwie. – To bardzo ciekawe życie.
– Ale niezdrowe.
– Fakt.
– Ile masz lat?
– Szesnaście. Skończyłam szesnaście.
– Pochodzisz z południa, prawda?
– Tak.
– Jak trafiłaś do Bostonu? To kawał drogi. Znowu długie westchnienie.
– Romy mnie tu ściągnął. Był w Beaufort, u przyjaciół. Miał w sobie coś takiego, że… Te czarne oczy… Nigdy w życiu nie widziałam, żeby biały chłopak miał takie czarne oczy. I był taki miły… – Odchrząknęła. Prześcieradło zaszeleściło i Molly wytarła ręką oczy. Zadrżała rurka kroplówki, srebrzysta w mroku nad łóżkiem.
– A kiedy przyjechałaś do Bostonu, przestał być dla ciebie miły.
– Tak, przestał.
– Dlaczego nie wróciłaś do domu? Przecież zawsze możesz wrócić do Beufort.
Molly milczała i tylko po drżeniu koca Toby poznała, że dziewczyna szlocha. Szlochała bezgłośnie, jakby zamknęła cały smutek w dźwiękoszczelnym słoju, żeby płaczu nie słyszał nikt oprócz niej.
– Mogę ci pomóc. Jeśli potrzebujesz pieniędzy na bilet…
– Nie mogę – odrzekła ledwo słyszalnym szeptem i zwinęła się w ciasny kłębek. Toby usłyszała cichutkie skamlenie: zamknięty w słoju smutek znalazł w końcu ujście. – Nie mogę, nie mogę…
– Molly.
– Oni mnie nie chcą, nie chcą, żebym wróciła.
Toby dotknęła jej i prawie namacalnie poczuła ból sączący się przez koc. Ktoś zapukał, otworzyły się drzwi. Dvorak.
– Toby, możemy porozmawiać?
– W tej chwili?
– Chyba powinnaś tego posłuchać. – Spojrzał z wahaniem na dziewczynę. – Chodzi o wyniki USG.
– Zaraz wracam, Molly – szepnęła Toby. Wyszła na korytarz, Dvorak zamknął drzwi.
– Powiedziała coś?
– Nic, co by nas oświeciło.
– Potem spróbuję z nią porozmawiać.
– Nic z niej nie wyciągniesz. Ona nie ufa mężczyznom, z oczywistych powodów. Poza tym deformacja płodu może być wynikiem zbyt wielu czynników. Molly ci ich nie wskaże.
– To coś więcej niż deformacja płodu.
– Skąd wiesz?
Wskazał małą salę konferencyjną na końcu korytarza.
– Chciałbym, żebyś kogoś poznała. Ona wyjaśni to lepiej niż ja.
Powiedział „ona”, ale po wejściu do sali Toby stwierdziła, że osobnik siedzący przed monitorem, tyłem do drzwi, wygląda bardziej jak mężczyzna niż kobieta. Miał stalowoszare, krótko ostrzyżone włosy, jego szerokie bary z trudem mieściły się w obszernej, bawełnianej, brązowej koszulce, nad kanciastą głową unosił się kłąb papierosowego dymu. Na ekranie klatka po klatce przesuwał się film z badania ultrasonograficznego Molly Picker.
– Myślałem, że rzuciłaś palenie – rzekł Dvorak. Osobnik odwrócił głowę i dopiero wtedy Toby przekonała się, że to rzeczywiście kobieta. Miała sześćdziesiąt parę lat, niebieskie oczy o jasnym, zaskakująco bezpośrednim spojrzeniu i twarz bez cienia makijażu. Kopcący papieros tkwił w cygarniczce z kości słoniowej, którą gestykulowała z niewymuszonym wdziękiem i elegancją.
– To mój jedyny nałóg, Dan – odparła. – I nie zamierzam z niego rezygnować.
– Aha. Rozumiem, że szkocka się nie liczy.
– Szkocka to nie nałóg. Szkocka to balsam. – Kobieta uważnie spojrzała na Toby i uniosła brew.
– To jest doktor Toby Harper – powiedział Dvorak. – A to doktor Alexandra Marx. Doktor Marx jest genetykiem, pracuje na Uniwersytecie Bostońskim. Była moim profesorem na medycynie…
– Całe wieki temu – dokończyła za niego doktor Marx i uścisnęła Toby rękę. W przypadku innej kobiety ów gest wypadłby nienaturalnie, lecz do Alexandry Marx pasował znakomicie. – Oglądałam sonogram tej dziewczyny. Co pani o niej wie?
– Przed chwilą z nią rozmawiałam. Ma szesnaście lat. Jest prostytutką. Nie wie, kto jest ojcem dziecka. I zaprzecza, by kiedykolwiek miała do czynienia z substancjami toksycznymi. Jedynym lekarstwem, jakie przyjmowała, są te pigułki w buteleczce.
– Rozmawiałem ze szpitalnym farmaceutą – wtrącił Dvorak. – Zidentyfikował je po kodzie odciśniętym na tabletkach. To prochloroperazyna. Przepisuje się ją przy mdłościach. Nie ma dowodów na to, że może być przyczyną deformacji płodu. Tabletki odpadają.