– Poczekaj, na tym nie koniec. Przed dwoma laty prawdziwa Jane Nolan pracowała w domu opieki należącym do zrzeszenia Orcutt Health. Dowiedziałam się właśnie, że Orcutt Health to jedynie przykrywka, że całe zrzeszenie należy do Brant Hill. Jeśli była pracownicą Brant Hill, musieli mieć jej akta, musieli wiedzieć, że wyjechała z Massachusetts, toteż spokojnie podsunęli mi inną kobietę. Kobietę z referencjami prawdziwej Jane Nolan. Gdybym nie zobaczyła tego zdjęcia, nigdy nie dowiedziałabym się prawdy.
Dvorak wciąż milczał, ale teraz patrzył na nią, nie na apteczkę. Nareszcie mnie słucha. Nareszcie patrzy na to z mojego punktu widzenia.
– Mówiłaś o tym Alprenowi?
– Tak. Powiedziałam mu, że musi tylko porozmawiać z prawdziwą Jane Nolan. Sęk w tym, że nikt nie wie, gdzie ona mieszka i jak się nazywa po mężu. Próbowałam to sprawdzić, ale nie dowiedziałam się nawet, czy w dalszym ciągu przebywa w kraju. Ci z Brant Hill specjalnie wybrali kogoś, kogo trudno będzie odszukać, a nawet ustalić, czy ten ktoś jeszcze żyje.
– Byłaś w ubezpieczalni?
– Podsunęłam to Alprenowi. Ale jeśli Jane nie pracuje, odszukanie jej obecnego adresu może trwać tygodniami. Nie wiem, czy Alprenowi będzie się chciało. I tak mi nie wierzy…
Dvorak stał, patrząc na nią w taki sposób, jakby dopiero teraz ją zobaczył, jakby dopiero teraz tak naprawdę ją dostrzegł. Kiwnął głową.
– Pewnie mi nie uwierzysz, ale dobrze, porozmawiam z nim.
– Dziękuję ci, Dan. – Całe napięcie uszło z niej wraz z głośnym westchnieniem. – Dziękuję.
Podał jej rękę. Wsparta na jego ramieniu, zsunęła się z biurka i lekko się zachwiała. Podtrzymał ją, a ona uniosła głowę.
Spotkali się oczyma. To wystarczyło. Dotknął dłonią jej twarzy, przesunął palcami po policzku, a w jego oczach dostrzegła to samo pragnienie, które odczuwała.
Pierwszy pocałunek był krótki i przelotny, ot, ledwie muśnięcie warg. Dvorak objął ją, przytulił, a gdy ich usta znów się zetknęły, zamruczała z rozkoszy, zatoczyła się i zawadziła biodrem o biurko. Całował ją, pomrukując tak samo jak ona, wreszcie odchyliła się do tyłu, na blat, i pociągnęła go za sobą. Papiery rozsypały się na wszystkie strony. Objął dłońmi jej twarz, przywarł ustami do jej ust, rozchylił językiem wargi. Chciała go objąć i strąciła coś z biurka…
Rozprysnęło się szkło.
Oboje drgnęli i popatrzyli sobie w oczy, dysząc szybko i ciężko. I oboje się zaczerwienili. Dvorak wstał i pomógł jej podnieść się z biurka.
Na podłodze leżało zdjęcie jego syna.
– O Boże… – jęknęła Toby. – Przepraszam.
– Nie ma sprawy. Wystarczy zmienić ramkę. – Przykucnął, zebrał rozbite szkło, wrzucił je do kosza na śmieci i wstał. Wciąż był zaczerwieniony.
– Toby, ja… Nie zamierzałem…
– Ja też nie.
– Ale wcale tego nie żałuję.
– Nie?
Milczał chwilę, jakby się nad tym zastanawiał.
– Nie – potwierdził stanowczo. – Wcale. Z uśmiechem dotknęła ustami jego ust.
– Wiesz co? – szepnęła. – Ja też nie.
Wracając do szpitala, trzymali się za ręce. Toby szła jak we śnie. Zapomniała o siniakach i otarciach, a całą uwagę skupiła na mężczyźnie, który ściskał jej dłoń. W windzie znowu się pocałowali, całowali się też w momencie, gdy rozsunęły się drzwi.
Przed windą przebiegła pielęgniarka, pchając wózek reanimacyjny.
Co znowu? – pomyślała Toby.
Pielęgniarka skręciła za róg i zniknęła w sąsiednim korytarzu.
„Pokój trzysta jedenaście – zaskrzeczało w głośnikach. – Reanimacja w toku”.
Dvorak i Toby wymienili niespokojne spojrzenia.
– Czy to nie pokój Molly? – spytała Toby.
– Nie pamiętam…
Dvorak puścił się biegiem za pielęgniarką z wózkiem. Toby, z opatrunkami na kolanach, nie mogła za nim nadążyć. Przystanął w drzwiach jednego z pokojów.
– To nie ona – powiedział, gdy do niego dotarła. – Molly leży w sąsiednim.
Toby zajrzała do środka.
Doktor Marx robiła masaż serca. Lekarz dyżurny rzucał polecenia. Pielęgniarka gorączkowo szperała w szufladach wózka. Pacjent ginął w tłumku ratujących go ludzi. Spod prześcieradła sterczała tylko noga chorego. Żylasta, anonimowa, bezpłciowa.
– Nie jesteśmy tu potrzebni – mruknął Dvorak.
Skinęła głową, podeszła do drzwi pokoju Molly, cicho zapukała i przekręciła klamkę.
W środku paliło się światło. Łóżko było puste.
Błyskawicznie spojrzała w stronę łazienki. W łazience też nie było nikogo. Przeniosła wzrok z powrotem na łóżko i nagle zdała sobie sprawę, że stojak na kroplówkę wciąż tam jest, że zwisa z niego rurka zakończona wenflonem. Na podłodze zebrała się niewielka kałuża glukozy i wody.
– Gdzie ona jest? – spytał Dvorak. Otworzyła szafę. Ubranie Molly zniknęło.
Toby wybiegła na korytarz i zajrzała do trzysta jedenastki, gdzie trwała reanimacja.
– Molly Picker uciekła ze szpitala!
Pielęgniarka oddziałowa zerknęła na nią przytłoczona nawałem pracy.
– Nie mogę stąd wyjść! Niech pani zawiadomi straż! Dvorak wyciągnął Toby za próg.
– Sprawdźmy w holu. Pobiegli do windy.
Na dole natknęli się na strażnika pilnującego wejścia.
– Szukamy pacjentki – powiedział Dvorak. – Szesnaście lat, długie, brązowe włosy. Miała na sobie płaszcz przeciwdeszczowy. Widział ją pan?
– Wyszła parę minut temu.
– W którą stronę poszła?
– Nie wiem. Nie patrzyłem, dokąd idzie.
Toby wybiegła na dwór. Deszcz chlasnął ją w twarz. Mokry chodnik ciągnął się jak lśniąca wstęga.
– Minęło ledwie kilka minut, daleko nie zaszła – rzucił Dvorak.
– Weźmy mój wóz. Mam telefon.
Objechali kilka ulic, lecz nigdzie jej nie dostrzegli. Lustrowali chodniki w milczeniu, przerywanym jedynie popiskiwaniem wycieraczek.
Kiedy robili drugie kółko tą samą trasą, Dvorak powiedział:
– Trzeba zawiadomić policję.
– Wystraszy się. Zobaczy policjanta i ucieknie.
– Ona już uciekła.
– Dziwi cię to? Boi się tego alfonsa, Romy’ego. W szpitalu była jak na widelcu.
– Policja dałaby jej ochronę.
– Ona im nie ufa, Dan.
Objechawszy szpital jeszcze raz, postanowili rozszerzyć krąg poszukiwań: skręcili w Harrison Street i ruszyli na północny wschód. Jeśli dziewczyna chciała ukryć się w tłumie, na pewno poszła w tym kierunku: do Chinatown.
Dwadzieścia minut później Toby zjechała do krawężnika.
– Nic z tego. Ona nie chce, żeby ktoś ją znalazł.
– Pora zadzwonić na policję – orzekł Dvorak.
– Żeby ją aresztowali?
– Chyba zgodzisz się ze mną, że sama sobie zagraża, prawda?
Po namyśle Toby kiwnęła głową.
– Z takim ciśnieniem krwi może dostać kolejnego ataku. Albo wylewu.
– To wystarczy – Dvorak sięgnął po telefon.
Podczas gdy rozmawiał, Toby patrzyła w okno, myśląc, jakim koszmarem musi być dla Molly deszcz, lodowata woda sącząca się do butów i spływająca za kołnierz. A ona? Ona siedziała wygodnie w samochodzie. Skórzane siedzenia. Szmer grzejnika wdmuchującego ciepłe powietrze.
Szesnaście lat. Przeżyłabym na ulicy w jej wieku?
W dodatku dziewczyna miała zagrażające śmiercią ciśnienie krwi, była niczym bomba z opóźnionym zapłonem. No i nosiła w łonie…
Deszcz przybrał na sile.
Rozdział 19
Cztery ulice dalej, w zaułku za hinduską restauracją, Molly Picker kuliła się w kartonowym pudle. Raz po raz dolatywały ją kuchenne zapachy, dziwne, korzenne zapachy, których nie rozpoznawała, a które sprawiały, że ślinka napływała jej do ust. Potem wiatr zmieniał kierunek i czuła smród odpadków rozkładających się w pobliskim pojemniku.