To ją mdliło, to skręcało z głodu. Skuliła się jeszcze bardziej. Pudło nasiąkało deszczem, zaczynało rozmakać, osiadając na jej ramionach jak opończa z mokrej papki.
Otworzyły się tylne drzwi restauracji i chodnik zalała struga światła. Molly zmrużyła oczy. Na ulicę wyszedł mężczyzna w turbanie. Dźwigał dwie torby z odpadkami. Otworzył pojemnik, wrzucił torby i odczekał, aż metalowa przykrywa zatrzaśnie się z hukiem.
Molly kichnęła!
Z nagłej ciszy wywnioskowała, że mężczyzna ją usłyszał. W otworze pudła ukazała się powoli jego sylwetka i przerażająco wielka głowa. On patrzył na nią, ona na niego.
– Jestem głodna – szepnęła Molly. Spojrzał w stronę kuchni.
– Zaczekaj – powiedział i zniknął za drzwiami.
Po chwili wrócił i podał jej ciepłe zawiniątko. Molly rozwinęła serwetki. W środku był chleb, pachnący i mięciutki jak puchowa poduszeczka.
– Teraz idź – powiedział bez złości w głosie. Nie, nie rozkazywał jej, zabrzmiało to raczej jak łagodna sugestia.
– Nie mam dokąd.
– Chcesz, żebym po kogoś zadzwonił?
– Nie mam nikogo.
Spojrzał w niebo. Ulewa przeszła w drobną mżawkę i jego brązowa twarz lśniła od wilgoci.
– Nie mogę cię tam zabrać. Trzy ulice dalej jest kościół. Jak jest zimno, można się tam przespać.
– Kościół? Jaki?
Wzruszył ramionami, jakby chrześcijańskie kościoły niczym się od siebie nie różniły.
– Idź tamtą ulicą. Zobaczysz.
Molly wstała, drżąca i zesztywniała od siedzenia w pudle.
– Dziękuję – wyszeptała.
Nie odpowiedział. Nim zdążyła wyjść z zaułka, usłyszała trzask zamykanych drzwi.
Znowu zaczęło lać.
Szła w kierunku, który jej wskazał, pochłaniając po drodze chleb. Nigdy w życiu nie kosztowała tak pysznego chleba; zdawało się jej, że zajada chmurkę. Kiedyś – myślała – kiedyś mu się odwdzięczę za to, że był dla mnie taki miły. Nigdy nie zapominała ludzi, którzy byli dla niej mili, w głowie miała całą listę. Sprzedawczyni ze sklepu z alkoholem, która dała jej hot doga z poprzedniego dnia. Mężczyzna w turbanie. I doktor Harper. Nie mieli najmniejszego powodu, żeby odnosić się z sympatią do Molly Picker, ale tak właśnie postąpili. Jej osobiści święci. Jej aniołowie.
Pomyślała sobie, że dobrze by było mieć kiedyś dużo pieniędzy. Włożyć do koperty plik banknotów i dać go mężczyźnie w turbanie. Pewnie będzie już stary… Do koperty dołączy karteczkę: „Dziękuję za chleb”. Oczywiście nie będzie jej pamiętał. Ale ona go nie zapomni.
Nie, ja nigdy nie zapominam.
Przystanęła, spoglądając przez deszcz na gmach po drugiej stronie ulicy. Pod wielkim białym krzyżem widniał napis: „Schronisko misyjne. Witajcie”. Nad drzwiami świeciło się światło, ciepłe i zapraszające.
Widok jaśniejącej w deszczu lampki, która wzywała do wyjścia z mroku, na chwilę ją zahipnotyzował, a kiedy zeszła z krawężnika i ruszyła w tamtą stronę, ogarnęło ją dziwne uczucie szczęścia.
– Molly?
Zamarła. Spanikowana rzuciła okiem w kierunku, skąd usłyszała głos. Był to głos kobiety, dochodził z furgonetki parkującej przy kościele.
– Molly Picker? Chcę ci pomóc.
Molly postąpiła krok do tyłu, szykując się do ucieczki.
– Chodź. Zabiorę cię tam, gdzie jest ciepło. Gdzie jest bezpiecznie. Nie wsiądziesz?
Molly pokręciła głową i zaczęła się powoli cofać. Nie spuszczała wzroku z kobiety w furgonetce, była tak skupiona, że nie usłyszała kroków za plecami.
Ręka na ustach zdławiła krzyk i odchyliła do tyłu głowę z taką siłą, że omal nie skręciła jej karku. Molly poczuła znajomy zapach, mdłosłodki zapach płynu po goleniu. Romy.
– Zgadnij, kto to, Molly Dolly – mruknął. – Uganiam się, kurwa, za tobą całe popołudnie.
Choć szarpała się i wiła, powlókł ją przez ulicę. Drzwi furgonetki rozsunęły się, czyjeś ręce wciągnęły ją do środka, cisnęły na podłogę i sprawnie skrępowały samoprzylepną taśmą.
Furgonetka ruszyła z piskiem opon. Gdy przejeżdżali pod latarnią, przed oczyma Molly mignęła kobieta siedząca tuż przy niej – niska kobieta o żywych oczach i czarnych, krótko przyciętych włosach. Położyła rękę na wydatnym brzuchu Molly i z wyraźnym ukontentowaniem cicho westchnęła, a na jej ustach zagościł trupi uśmiech.
– Wracamy – rzekł Dvorak. – Nie znajdziemy jej.
Krążyli po mieście od godziny, co najmniej dwa razy przeszukali każdą ulicę w sąsiedztwie szpitala. Teraz siedzieli w samochodzie, zbyt znużeni, żeby rozmawiać. Szyby zaparowały od ich oddechów. Deszcz przestał w końcu padać i na jezdni lśniły kałuże. Mam nadzieje, że Molly jest bezpieczna – myślała Toby. Mam nadzieję, że dotarła gdzieś, gdzie jest ciepło i sucho.
– Zna ulicę – powiedział Dvorak – poradzi sobie. Na pewno już znalazła jakieś schronienie.
Ścisnął rękę Toby. Patrzyli na siebie w ciemności, zmęczeni, lecz nieskorzy do rozstania.
Dvorak nachylił się, musnął wargami jej wargi, ale w tym samym momencie zapiszczał pager.
– Może to coś o Molly – powiedziała.
Podniósł słuchawkę. Po chwili odłożył ją ze smutnym westchnieniem.
– To nie o Molly. Ale nasz wieczór dobiegł końca.
– Wzywają cię?
– Niestety. Możesz mnie podrzucić? To niedaleko stąd.
– A twój samochód?
– Zabiorę się furgonetką z kostnicy.
Uruchomiła silnik. Pojechali na północ, w kierunku Chinatown, mokrym asfaltem, w którym odbijały się migotliwe refleksy różnokolorowych świateł.
– To tam, przed nami.
Dostrzegła trzy radiowozy bostońskiej policji. Z włączonymi „kogutami” na dachu, parkowały jak popadnie przed chińską restauracją. W Knapp Street wjeżdżała tyłem biała furgonetka z napisem: Urząd Głównego Anatomopatologa Wspólnoty Massachusetts.
Toby przystanęła za jednym z radiowozów i Dvorak wysiadł.
– Zadzwonisz do mnie, jeśli dowiesz się czegoś o Molly? – spytała.
– Zadzwonię.
Uśmiechnął się, pomachał jej na do widzenia i ruszył w stronę miejsca ogrodzonego żółtą taśmą. Stojący w pobliżu policjant rozpoznał go i bez słowa przepuścił.
Toby położyła rękę na dźwigni zmiany biegów, lecz zamiast wrzucić jedynkę i odjechać, siedziała chwilę, obserwując tłum ludzi na ulicy. Gapiów nie brakowało nawet o północy. Panowała wśród nich dziwnie frywolna atmosfera: dwaj mężczyźni przybijali „piątkę”, kobiety się śmiały… Tylko policjanci mieli posępne miny.
Dvorak stał tuż za taśmą i rozmawiał z jakimś cywilem. Pewnie z detektywem. Mężczyzna wskazał ręką pobliski zaułek i nie przestając mówić, kartkował notatnik. Dvorak kiwał głową i rozglądał się po jezdni. Detektyw musiał powiedzieć coś, co go zaskoczyło, ponieważ zdziwiony podniósł wzrok i zauważył, że Toby jeszcze nie odjechała. Bez słowa wyjaśnienia przerwał rozmowę i schyliwszy się, przeszedł pod taśmą. Opuściła szybę.
– Chciałam tylko popatrzeć – wyjaśniła. – Wygląda na to, że jestem niezdrowo wścibska, tak jak oni. Dziwny tłum. Dziwni ludzie.
– Tak, zawsze są dziwni.
– Co tam się stało? Nachylił się do okna.
– Znaleźli zwłoki mężczyzny – powiedział cicho. – Według dokumentów nazywał się Romulus Bell.
Patrzyła na niego nic nie rozumiejącym wzrokiem.
– Znany był pod imieniem Romy – dodał Dvorak. – To alfons Molly Picker.
Zwłoki leżały na chodniku, prawie niewidoczne za niebieskim taurusem. Lewa ręka była podkurczona i przygnieciona ciałem, prawa wyprostowana, jakby wskazywała restaurację na końcu uliczki. Klasyczna egzekucja – skonstatował Dvorak, patrząc na ranę wlotową w lewej skroni ofiary.