– Pierdol się – wychrypiała Molly.
– Przyj, bo będziemy musieli wydostać je inaczej.
– Pierdol się, pierdol się, pierdol…
Cios w twarz był tak silny i brutalny, że odrzuciło jej głowę. Przez kilka sekund oszołomiona Molly nie mogła wykrztusić ani słowa, palił ją policzek, wzrok przesłoniła jej mgła. Skurcz powoli ustąpił. Czuła, że z pochwy spływa gorąca ciecz, słyszała, jak kapie na papierowy ręcznik. Gdy zaczęła widzieć wyraźniej, skupiła wzrok na mężczyźnie. I uświadomiła sobie, że w jego oczach kryje się oczekiwanie. Zniecierpliwienie.
Chcą mi odebrać dziecko.
– Podkręć pitocynę – polecił. – Skończmy z tym wreszcie. Kobieta ustawiła pokrętło kroplówki i po chwili Molly poczuła, że nadchodzi kolejny skurcz, że narasta nieprawdopodobnie szybko, jest szokująco gwałtowny. Dźwignęła głowę, napięła kark i zaczęła przeć. Spomiędzy rozsuniętych ud buchnęła krew, trysnęła na zasłonę nad jej brzuchem.
– Przyj – warknęła kobieta. – Jeszcze. Przyj! Crescendo bólu było nie do zniesienia. Molly zaczerpnęła powietrza i napięła wszystkie mięśnie. Pociemniało jej w oczach. Usłyszała swój krzyk, lecz był to zupełnie obcy odgłos, który przypominał skowyt zdychającego zwierzęcia.
– Dobrze. Dalej, dalej… – mamrotał mężczyzna.
Po raz ostatni wytężyła siły i poczuła, że agonalne parcie między udami ustępuje miejsca bólowi rozdzieranego ciała.
I nagle wszystko się litościwie skończyło.
Otępiała, lepka od potu, nie była w stanie ani się poruszyć, ani nawet jęknąć. Niewykluczone, że przysnęła, nie była tego pewna. Wiedziała tylko, że musiało upłynąć kilka minut, że w pomieszczeniu panuje ruch. Słyszała szum lejącej się wody, trzask drzwiczek szafki. Wymagało to dużego wysiłku, ale w końcu zdołała otworzyć oczy.
Z początku widziała tylko oślepiający blask trzech słońc nad głową. Skupiła wzrok na rozmazanej sylwetce mężczyzny, stojącego za jej rozrzuconymi nogami, na tym, co trzymał w rękach.
To coś było porośnięte włosami, kępkami czarnych, zmierzwionych, pozlepianych krwią włosów. Było różowawe, bezkształtne i bezwładne, przypominało ochłap mięsa od rzeźnika. Nagle się poruszyło. Najpierw tylko zadrżało, potem zadygotało, zbiło się w gulę, a włosy zjeżyły mu się niczym sierść wystraszonego kota.
– Prymitywne odruchy mięśniowe – rzekł mężczyzna. – Wciąż ma szczątkowe struktury mieszkowe i zębowe. Kończyn też nie wyeliminowaliśmy.
– Sól gotowa.
– Co z pacjentem?
– Już leży. Czekamy tylko na tkankę.
– Najpierw muszę to zważyć. – Mężczyzna położył ochłap na szalce wagi stojącej nieopodal głowy Molly.
Dziewczyna popatrzyła w tamtą stronę. Spozierało na nią bezduszne, cyklopie oko bez powieki.
Jej krzyk rozbrzmiał tysiącem przeraźliwych pogłosów. Krzyczała raz po raz, a im głośniej krzyczała, tym szybciej wzbierało w niej przerażenie.
– Trzeba ją uciszyć! – rzuciła kobieta. – Pacjent usłyszy! Mężczyzna sięgnął po gumową maskę, zakrył nią usta i nos Molly. Poczuła jadowite tchnienie gazu i gwałtownie odchyliła głowę. Mężczyzna chwycił ją za dolną szczękę, chciał Molly przytrzymać, zmusić ją do zaczerpnięcia haustu sączących się spod maski oparów. Niczym ogarnięte paniką zwierzę, dziewczyna ugryzła go w mały palec.
– Kurwa mać! Pierdolona suka!
– Boże, twój palec…
– Strzykawka. Bierz strzykawkę.
– Z czym?
– Z potasem. Zrób to teraz.
Molly powoli otworzyła oczy. Kobieta stała nad nią ze strzykawką w ręku. Igła przebiła gumową membranę w rurce kroplówki.
Dziewczyna poczuła, że jej ramieniem powoli spływa ognista struga. Krzyknęła z bólu, próbowała się wyszarpnąć, lecz więzy nie puściły.
– Do końca – warknął mężczyzna. – Niech się dziwka udławi.
Kobieta kiwnęła głową i wcisnęła do oporu tłok strzykawki.
Było ich niezwykle dużo. W zwojach tkanki mózgowej tkwiły co najmniej trzydzieści trzy oddzielne przysadki – więcej niż w którymkolwiek z wcześniejszych implantów embrionalnych. Oglądane pod mikroskopem, komórki sprawiały wrażenie zdrowych, nie zmienionych, a wyniki badania krwi dziewczyny pozostawały w normie. Nie mogli dopuścić do kolejnego przypadku przeniesienia infekcji. Popełnili ten błąd wobec pierwszej grupy biorców, kiedy to wykorzystali nietknięte płody z łona wynajętych kobiet z biednej meksykańskiej wioski. Z wioski, w której bydło zdychało już wtedy.
Ale ta tkanka pochodziła z embrionu genetycznie zmodyfikowanego w jego własnym laboratorium. Wiedział, że jest czysta.
Doktor Gideon Yarborough wyciął trzy przysadki i wrzucił je do fiolki z tryspiną, ogrzaną do trzydziestu siedmiu stopni Celsjusza. Resztę płodu – jeśli można by nazwać to płodem – opłukał i umieścił w roztworze buforowym Hanka. Ochłap podskakiwał w cieczy jak korek – wypłynął na powierzchnię i łypnął na niego niebieskim okiem. Nie miał funkcjonującego mózgu, nie miał duszy, mimo to Yarborougha przeszły ciarki. Zamknął słój i odstawił na bok. Pozostałe gruczoły miał zebrać później. A był to zbiór bardzo cenny, zbiór wystarczający do zaimplantowania dziesięciu pacjentów.
Minęło dwadzieścia minut.
Przepłukał zawartość fiolki roztworem soli. Tryspina zdążyła już rozbić tkankę i zamiast całych przysadek w mętnej zawiesinie unosiły się teraz pojedyncze komórki: budulec nowego gruczołu dominującego. Ostrożnie przepompował ciecz do strzykawki i przeszedł do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie czekała na niego asystentka.
Na stole leżał pacjent po niewielkiej dawce valium. Dość zdrowy siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna, który czuł się staro. Który pragnąc odzyskać młodość, był skłonny dużo za nią zapłacić i znieść przykry zabieg.
Leżał teraz z głową w stereotaktycznej ramie Todda-Wellsa, z unieruchomioną i ustawioną pod odpowiednim kątem czaszką. Na piętnastocalowym ekranie monitora widniał powiększony obraz rentgenologiczny siodełka tureckiego, kostnej kieszonki otulającej przysadkę mózgową.
W prawym nozdrzu pacjenta Yarborough rozpylił środek znieczulający, po czym przemył je roztworem kokainy. Następnie wprowadził doń długą igłę i wstrzyknął środek znieczulający w błonę śluzową.
Pacjent niespokojnie zamruczał.
– To tylko znieczulenie, panie Luft, wszystko w porządku. – Yarborough oddał strzykawkę asystentce.
I sięgnął po świder.
Był to zwykły świder śrubowy, z końcówką cienką jak igła. Yarborough wsunął ją do nozdrza i, śledząc obraz na ekranie, wwiercił się w kość klinową. Gdy ostrze przeszło na wylot, przebijając oponę twardą, otaczającą przysadkę mózgową, pacjent krzyknął i napiął mięśnie.
– Najgorsze za nami, panie Luft. Ból zaraz minie.
I rzeczywiście, w miarę jak przykre doznanie mijało, pacjent powoli się odprężał. Przebicie opony twardej zawsze wywoływało krótkotrwały atak silnego bólu w czole i Yarborough zupełnie się tym nie przejmował.
Asystentka podała mu strzykawkę z zawiesiną.
Yarborough wprowadził czubek igły do świeżo wywierconego otworu w kości klinowej i ostrożnie wstrzyknął preparat do siodełka tureckiego. Wyobraził sobie, jak komórki kłębią się w swoim nowym domu, jak się rozmnażają, jak zakładają nowe kolonie, jak wytwarzają hormony młodego mózgu. Hormony, których przysadka pana Lufta wytwarzać już nie mogła. Yarborough wyciągnął igłę. Pacjent nie krwawił. Czysty, fachowo wykonany zabieg.
– Poszło znakomicie. Teraz zdejmiemy ramę, ale będzie pan musiał poleżeć tu z pół godziny. Chcę sprawdzić, jak stabilizuje się pańskie ciśnienie.
– Już po wszystkim?
– Po wszystkim. Przeszedł pan przez to jak burza. – Spojrzał na asystentkę i skinął głową. – Zostanę, Moniko. Kiedy pacjent będzie gotowy do powrotu do Brant Hill, wezwę furgonetkę.