– A co z… – Monika wskazała oczami drzwi do sąsiedniego pomieszczenia.
Yarborough zdjął rękawiczki.
– Tym też się zajmę. Ty załatw tę drugą sprawę.
Termometr na ścianie wskazywał niecałe dwa stopnie Celsjusza.
Owinięta plastikową folią, Toby podciągnęła kolana i skuliła się w kącie. Folię zdjęła ze zwłok i całe ubranie przesiąkło odorem formaliny. Początkowo się przed tym wzdragała i na samą myśl o zabraniu przykrycia z nieboszczyka robiło się jej niedobrze. Wkrótce jednak zaczęła dygotać z zimna i już wiedziała, że nie ma wyboru. Był to jedyny sposób na podtrzymanie ciepłoty ciała.
Ale przeżyć w tych warunkach nie mogła. Minęło wiele godzin, straciła czucie w rękach i nogach. Przynajmniej ramię przestało ją boleć. Miała coraz większe kłopoty z kojarzeniem, jej procesy myślowe uległy spowolnieniu do tego stopnia, że potrafiła skoncentrować się wyłącznie na jednym: na tym, żeby nie zasnąć.
Wkrótce jednak i do tego zabrakło jej woli.
Głowa stopniowo opadała jej coraz niżej i niżej, powoli słabły kończyny. Dwa razy budziła się gwałtownie i stwierdzała, że leży na boku, że w chłodni wciąż palą się światła. Potem znów zasypiała.
I przyśnił jej się sen. Sen złożony nie z obrazów, lecz z samych tylko dźwięków. Rozmawiało dwoje ludzi, jakiś mężczyzna i Jane Nolan. Głosy mieli zniekształcone, brzmiące metalicznie. Poczuła, że płynie rzeką czarnej cieczy, jej twarz owionął zbawczy powiew ciepłego powietrza.
A potem runęła w ciemność.
Obudziła się, leżąc na boku i policzkiem dotykając dywanu. Mrok rozcięła wąska smuga światła, skrzypnęły zamykane drzwi. Próbowała się poruszyć, ale nie mogła. Ręce związano jej na plecach, stopy miała odrętwiałe i bezwolne. Trzasnęły inne drzwi, posłyszała warkot uruchamianego silnika.
– Nie zamykasz bramy? – spytał mężczyzna. Odpowiedział mu głos Jane Nolan:
– Pies jest uwiązany, nie ucieknie. Jedźmy już. Ruszyli wyboistą drogą.
Tą samą drogą przyjechałam do ich domu – pomyślała Toby. – Dokąd mnie zabierają?
Samochód gwałtownie podskoczył, wstrząs rzucił ją na lewy bark, tak że omal nie krzyknęła z bólu. Leżała na poszarpanym ramieniu, a kojące odrętwienie, które odczuwała w chłodni, zaczynało ustępować. Przekręciła się z trudem na plecy i stwierdziła, że opiera się o coś zimnego i gumowatego. Do furgonetki sączyło się światło ulicznych latarni i samochodowych reflektorów. Odwróciła głowę, chcąc zobaczyć, na co wpadła – z mroku wychynęła twarz trupa.
Zszokowana wciągnęła powietrze tak głośno i gwałtownie, że usłyszeli to jej prześladowcy.
– Obudziła się – powiedział mężczyzna.
– Jedź dalej – odparła kobieta. – Zaraz ją zaknebluję. Rozpięła pas, niezdarnie przeszła na tył furgonetki, uklękła i w półmroku zaczęła zmagać się z oporną rolką chirurgicznego plastra.
– Myślałam, że już o pani nie usłyszymy.
Toby napięła ręce, ale nie zdołała poluźnić więzów.
– Moja matka… Zrobiłaś krzywdę mojej matce…
– To pani wina – odrzekła Jane, odrywając kawałek plastra. – Jest pani zbyt wścibska. Za bardzo obchodził panią los kilku staruszków. Nie zauważyć nawet, co dzieje się we własnym domu! – Zakleiła jej usta i dodała z udawaną odrazą: – I to ma być dobra córka.
Ty suko – pomyślała Toby – ty parszywa suko.
Jane zacmokała językiem i oddarła następny kawałek plastra.
– Nie, nie chciałam zrobić jej krzywdy. Miałam tylko panią obserwować. Wybadać, jak daleko się pani posunie. No, ale potem był telefon Robbiego Brace’a i wszystko wymknęło się spod kontroli… – Zakleiła usta Toby drugim kawałkiem plastra. – Zginąć w wypadku już pani nie mogła. Było za późno, by panią uciszyć. Ludzie tak chętnie wierzą zmarłym… – Oderwała jeszcze jeden kawał plastra i okleiła jej twarz od ucha do ucha. – Ale czy równie łatwo uwierzą kobiecie, która katowała własną matkę? Nie przypuszczam.
Patrzyła na nią chwilę, oceniając swe dzieło. W półmroku z rzadka rozjaśnianym błyskami reflektorów jej oczy zdawały się świecić. Ellen… Ileż razy musiała budzić się w nocy, by stwierdzić, że te oczy na nią patrzą? Powinnam była się domyślić. Powinnam była wyczuć czające się w domu zło.
Furgonetka gwałtownie skręciła i Jane musiała przytrzymać się ściany.
Nie, to nie jest Jane – pomyślała Toby w nagłym olśnieniu. To Monika Trammell. Współpracowała z Wallenbergiem w Rosslyn Institute.
Samochód zakołysał się i począł zjeżdżać krętą drogą. Gładki asfalt ustąpił miejsca wybojom. Toby poczuła, że obijają się o nią zwłoki starca, że rytmicznie ją poszturchują. Furgonetka stanęła, rozsunęły się drzwi.
Na tle bezksiężycowego nieba ukazała się sylwetka mężczyzny.
– Gideon jeszcze nie przyjechał. – Był to głos Carla Wallenberga.
Kobieta wysiadła.
– Musi tu być. Wszyscy musimy tu być.
– Został, żeby przypilnować pacjenta.
– Nie możemy zrobić tego sami. Tym razem musimy za to odpowiadać wspólnie. I wszyscy jednakowo. Jak dotąd zrzucaliście to na nas, na Richarda i na mnie.
– Nie chcę tego robić.
– Musisz. Dół wykopany?
– Tak – odpowiedział ktoś z ciemności.
– W takim razie kończmy robotę. – Kobieta spojrzała na kierowcę, który przed chwilą wysiadł. – Wyciągnij ich, Richard.
Kierowca chwycił Toby za związane nogi i wywlókł ją z furgonetki. Gdy Wallenberg przytrzymał ją za ręce, Toby gwałtownie się poruszyła.
Omal jej nie upuścił.
– Chryste! Ona jeszcze żyje!
– Nie gadaj, tylko nieś ją do dołu.
– Boże, czy musimy robić to w ten sposób?
– Nie zabrałam strzykawek. Przynajmniej nie będzie krwi. Nie chcę zostawić żadnych śladów.
Wallenberg kilka razy głęboko odetchnął i znów pochwycił Toby za ręce. Wyciągnęli ją z furgonetki i ponieśli w noc.
Z początku nie miała pojęcia, dokąd idą. Wiedziała tylko, że teren jest nierówny i że z trudem odnajdują drogę w ciemnościach. Przed oczyma mignęła jej głowa Richarda Trammella, jego białe włosy, poza tym widziała niebo i sylwetkę dźwigu na tle łanu gwiazd. Spojrzała w bok: płot, za płotem światła i stojący w oddali budynek. Poznała dom opieki w Brant Hill. Nieśli ją do wykopu pod fundamenty nowego gmachu.
Wallenberg potknął się i wypuścił jej ręce. Upadła na głowę. Uderzenie było tak silne, że zadzwoniły jej zęby. Poczuła ostry ból w języku, poczuła smak krwi gromadzącej się w ustach.
– Jezus… – mruknął Wallenberg.
– Szybciej, Carl – ponaglała Monika Trammell głosem bezdusznym i ostrym.
– Pierdolę to. Ty to zrób!
– Nie, teraz twoja kolej. Tym razem to ty ubrudzisz sobie ręce. Ty i Gideon. Dalej, bierz ją.
Wallenberg głęboko odetchnął. Dźwignęli szamoczącą się Toby z ziemi i ponieśli dalej. Na skraj wykopu. Toby spojrzała na Wallenberga, ale nie mogła dostrzec wyrazu jego twarzy, widziała tylko ciemny owal i powiewające na wietrze włosy. Rozhuśtali ją, potem runęła w dół.
Chociaż napięła wszystkie mięśnie, siła upadku odebrała jej dech. Przez chwilę widziała tylko ciemność. Stopniowo odzyskiwała wzrok. Ujrzała nad sobą gwiazdy, wypełniające głęboką misę, i zdała sobie sprawę, że leży na dnie wykopu. Osypujący się piasek zakłuł ją w oczy. Odwróciła głowę i dotknęła policzkiem żwiru.
Wallenberg i Trammell odeszli. Teraz – pomyślała. Moja jedyna i ostatnia szansa. Próbowała się uwolnić, szarpała się i wyginała, nie zważając na spadającą z góry ziemię. Nic z tego. Ręce i nogi miała zbyt mocno związane, od tej bezowocnej szarpaniny tylko zdrętwiały jej ramiona. Ale końcówka plastra na policzku zaczęła się odklejać. Toby potarła twarzą o żwir, kalecząc się do krwi. Plaster powoli ustępował.