Szybciej. Szybciej.
Kaszlała, dławiła się w chmurze pyłu. Jeszcze kawałek, jeszcze jeden centymetr plastra… Uwolniła usta. Zaczerpnęła tchu i przeraźliwie krzyknęła.
Na skraju wykopu zamajaczyła sylwetka kobiety.
– Nikt pani nie usłyszy – zawołała Monika – wykop jest głęboki. A jutro w ogóle zniknie. Zasypią go i wygładzą, później zaleją betonem.
Wallenberg i Trammell przynieśli zwłoki. Wrzucili je do dołu, upadły tuż obok Toby. Głowa starca uderzyła ją w ramię. Toby szarpnęła się pod ścianę, w twarz sypnął jej piasek.
A więc tak to się kończy. Trzy szkielety w wykopie. Pod betonową pokrywą.
Wallenberg i Trammell poszli po drugie zwłoki.
Toby znów zaczęła wzywać pomocy, lecz jej głos zamierał w głębokiej jamie.
Na skraju wykopu przykucnęła Monika Trammell.
– Jest zimna noc – powiedziała. – Ludzie pozamykali okna, nic nie usłyszą.
Toby nie przestawała krzyczeć.
Monika cisnęła jej w twarz garść ziemi. Toby zakrztusiła się, odwróciła głowę i spojrzała na leżącego obok nieboszczyka. Ona ma rację – pomyślała. Nikt mnie nie słucha i nikt nie usłyszy.
Trammell i Wallenberg wrócili, sapiąc z wysiłku. Wrzucili do wykopu ostatnie zwłoki.
Runęły prosto na Toby, plastikowa płachta zasłoniła jej twarz. Przygnieciona ciężarem, prawie nie mogła się ruszać, ale wciąż słyszała nad sobą ich głosy, słyszała chrzęst rozgarnianego piachu.
Pierwsza łopata. Piach spadł jej na nogi. Próbowała go strząsnąć, lecz tamci sypali dalej, spadła na nią następna porcja, i jeszcze jedna.
– Zaczekajcie na Gideona – rozkazała Monika. – On też musi wziąć w tym udział.
– Przyjedzie i dokończy – odrzekł jej mąż. – Do roboty! Stęknął i na zwłoki spadła kolejna łopata ziemi. Na włosy Toby sypał się strumyczek piasku. Spróbowała poruszyć się pod leżącym na niej trupem. Folia zsunęła się w dół, odsłaniając jej oczy, tak że Toby mogła spojrzeć na troje ludzi widocznych nad wykopem. Chyba wyczuli, że na nich patrzy, bo na chwilę umilkli.
– Dobra – rzuciła Monika. – Zakopcie to teraz.
– Nie! – krzyknęła Toby, lecz plastik tłumił jej głos. Plastik i ciężar przygniatających ją zwłok.
Znowu sypnęli ziemią. Toby zamrugała, zapiekły ją oczy. Łopata piachu spadła jej na włosy, ziemia osypywała jej ciało, przykrywała ręce i nogi. Spróbowała się poruszyć, lecz tkwiła pod zwłokami niczym w potrzasku. Słyszała, jak krew huczy jej w uszach, słyszała świst powietrza w płucach. Po raz ostatni mignęły jej przed oczyma gwiazdy i skryła twarz pod folią.
Kilka sekund później ziemia przykryła jej głowę i Toby nie widziała już nic.
Rozdział 21
Nadeszła jego kolej.
Trzęsącymi się rękami zagarnął pierwszą łopatę ziemi. Przystanął na skraju wykopu i spojrzał w dół, w ciemność, myśląc o żywej kobiecie, która tam leżała. Wciąż biło jej serce, w jej ciele wciąż krążyła krew. W ogarniętym agonalną paniką mózgu eksplodowały miliony neuronów. Umierała. Tam, pod warstwą ziemi.
Wrzucił piach do wykopu i zagarnął następną porcję. Usłyszał, jak Monika pomrukuje z aprobatą, i przeklął ją w duchu, że zmusiła go do tak odrażającego czynu. Pozbywali się ostatnich dowodów, ostatniej pary zwłok, rezultatu eksperymentalnej kuracji, która skończyła się koszmarnym fiaskiem.
Powinniśmy byli staranniej dobierać dawców. Powinniśmy przebadać płody nie tylko na obecność bakterii i wirusów. Ani przez chwilę nie uwzględnialiśmy możliwości wystąpienia prionów.
Ale Yarborough nalegał, Yarborough chciał jak najszybciej implantować. Mówił, że tkanka musi być świeża. Zawiesinę należało wprowadzić do przysadki w ciągu siedmiu dni od pobrania materiału, starsza nie przetrwałaby w mózgu biorcy. Komórki nie zaczęłyby się łączyć w kolonie. No i mieli całą listę oczekujących, trzydziestu sześciu chętnych pacjentów i pacjentek, którzy po wniesieniu odpowiedniej opłaty, krzykliwie domagali się szansy na drugą młodość. Niczym nie ryzykujecie – tak ich zapewniali. Bogiem a prawdą, zabieg był zupełnie nieszkodliwy i skuteczny: miejscowe znieczulenie, rentgenologicznie sterowane wstrzyknięcie do mózgu zawiesiny komórek przysadkowych pobranych w fazie płodowej i po tygodniach następowało powolne odmładzanie gruczołu dominującego. Robili to z Gideonem kilkanaście razy, bez śladu komplikacji, dopóki kierownictwo Rosslyn Institute nie otoczyło projektu zasłoną milczenia z przyczyn moralnych. Gdyby nie konieczność pobierania materiału z ludzkich płodów po aborcji, zabieg uznano by za przełom w medycynie. Za źródło młodości bijące z mózgów istot nie narodzonych i niechcianych.
Tak, przełom. Ale jeden z tych, które nigdy nie nastąpią ze względów politycznych.
Przestał machać łopatą. Ciężko dyszał, zlany zimnym potem. Wykop był prawie zasypany. Płuca kobiety musiały już dławić się pyłem, komórki jej mózgu obumierały z braku tlenu. Serce rozpaczliwie pompowało ostatnie litry krwi. Nie lubił Toby Harper, zgadzał się, że trzeba ją uciszyć. Ale życzył jej śmierci łagodnej i szybkiej, nie takiej, której obraz będzie go nękał całymi latami.
Nigdy nie zamierzał nikogo zabijać.
Kilka płodów poświęcono, to prawda, ale tylko na początku. Teraz wykorzystywali tkankę sklonowaną – trudno ją nazwać tkanką ludzką – wszczepianą i hodowaną w kobiecym łonie. Że w kobiecym łonie? Nie miał z tego powodu wyrzutów sumienia. Ani on, ani jego pacjenci, którzy po prostu pragnęli zabiegu, którzy chętnie zań płacili. W Brant Hill nic o tym nie wiedziano, kontynuował więc zabiegi i zgarniał pieniądze.
Ale potem umarł Mackie, po Mackiem następni. Teraz nie chodziło już tylko o fortunę, którą mógł stracić. Teraz chodziło o jego pozycję, o reputację. O jego przyszłość.
Czy warta jest morderstwa?
Nawet teraz, zasypując szybko wypełniający się dół, był boleśnie świadomy faktu, że leżąca pod ziemią kobieta umiera. Z drugiej strony, wszyscy umieramy. Niektórzy lżej, inni w sposób jeszcze bardziej przerażający.
Odłożył łopatę. Zrobiło mu się niedobrze.
– Więcej ziemi.- rozkazała Monika. – Inaczej będzie widać. Budowlańcy nie mogą nic zauważyć.
– Masz, sama pomachaj. – Rzucił jej łopatę. – Zrobiłem aż za dużo.
Wzięła łopatę i przyjrzała się mu uważnie.
– Tak – powiedziała po chwili. – Chyba tak. Teraz siedzisz w tym równie głęboko jak Richard i ja. – Zastygła bez ruchu z nogą wspartą na łopacie.
– Jest Yarborough – rzucił jej mąż.
Wallenberg odwrócił się i zobaczył reflektory nadjeżdżającego samochodu. Czarny lincoln Gideona zakołysał się na wyboistej drodze i stanął przy płocie okalającym teren budowy. Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i zatrzasnęły.
Rozbłysło jaskrawe światło, zalało cały wykop pod fundamenty nowego budynku. Wallenberg zatoczył się do tyłu, osłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. Usłyszał chrzęst żwiru pod oponami jeszcze dwóch samochodów, znowu usłyszał trzask zamykanych drzwi i szybki tupot nóg.
Zmrużył oczy, gdy przed reflektorami wyrosły sylwetki ludzi. To nie Yarborough – pomyślał. Kim jesteście?
Szło ku niemu dwóch mężczyzn.
Świeże powietrze wnikające do płuc było tak zimne, że paliło w gardle. Kaszląc i charcząc, dychawicznie wciągnęła jeden haust, potem drugi. Coś przylgnęło jej do twarzy i chciała od tego uciec, toteż wściekle atakowała ręce, które przytrzymywały jej głowę. Słyszała głosy, tak dużo głosów, że nie mogła się zorientować, ile ich jest, zwłaszcza że wszystkie odzywały się jednocześnie.